Stali bywalcy :)

wtorek, 9 lipca 2024

21/2024

Nadrabiam zaległości...
W czwartek najpierw musiałam kontrolnie ogarnąć Matencję, potem załatwić to i owo w banku, a potem jeszcze odwiedziny szpitalne u Tatencjusza w szpitalu. Jak w końcu ściągnęłam wieczorem do domu to już nie miałam siły na nic.
W piątek też sporo się dzialo, bo najpierw znowu bank, potem zajrzałam do siostry SzM i Teściowej, gdzie pojechałam ze swoim zaległym urodzinowym ciastkiem dla Teściowej. Pokawkowaliśmy, a przy okazji załapałam się na pierogi z borówkami (nie mylić z jagodami). Wieczorem wpadła mi jeszcze kompletnie nieplanowana wizyta u Matencji, bo jej sąsiadka dała mi cynk, że Matencja umowiła się z lekarzem POZ. Szlag mnie jasny trafił, bo kompletnie nie było takiej potrzeby, a ona sama, Matencja znaczy się, twierdziła, że on ten lekarz po prostu sam chciał do niej przyjść. Ręce mi opadły. Zjechaliśmy tam z bratem oboje, usiłowaliśmy naświetlić lekarzowi sytuację, no i chyba w końcu przejrzał na oczy i zobaczył, że ona, Matencja, jest odklejona od rzeczywistości, bo tylko powiedział, że musimy być świadomi, że problem będzie narastał. Odkrywca jakiś czy co... Ustaliliśmy, że jeśli Matencja bedzi do niego dzwonić i cokolwiek chcieć to ma się kontaktować z nami. Zobaczymy czy to zadziała, bo faktem jest, że ona przy każdej domowej wizycie (w ramach NFZ!) odpala mu kasę. Czekamy aż skończy jej się gotówka 😉
W piątek byłam tak rozwalona emocjonalnie, że nie umiałam zasnąć, jeszcze pamiętam jak zegarek wskazywał godzinę 2:40. A pobudkę miałam wczesną, bo w sobotę jechałam z liczną grupą biegowych znajomych na wycieczkę w góry. Emocjonalnie dużo mnie to kosztowało. Rozkleiłem się w środku siebie jeszcze w samochodzie, gdy jechaliśmy znajomą trasą tyle razy przejechaną razem z SzM. I początek wędrówki też nie był fajny, żałowałam że pojechałam, bo emocjonalnie mnie to przerastało. Gdy brałam leki miałam wrażenie, że jestem zamrożona, bez emocji, a teraz nie potrafię sobie z nimi dać rady. Koniec końców dałam radę, starałam się trzymać fason, chyba nie było źle... W sumie przewędrowaliśmy 15 kilometrów, najedliśmy się jagód, nacieszyliśmy oczy cudownymi widokami i było po prostu miło. 
W niedzielę spontanicznie pojechałam z koleżankami na wycieczkę rowerową. Pogoda nie była zbyt fajna, ale kto nie ryzykuje ten nie ma chlupoczącej wody w butach, tak nas zlało 😄😉. A nakręciłyśmy 42 km. Po powrocie do domu szybki prysznic, ciepła herbatka, choć chciałoby się piwa, no i wiooo do Matencji, a potem do Tatencjusza. 
W poniedziałek, znaczy wczoraj, przebadany ustabilizowany wzmocniony Tatencjusz został wypisany do domu. W ferworze wypisu, ogarniania jego powrotu, męczących telefonów Matencji, która dorwała się do ulotki leku i twierdziła, że tego leku brać nie będzie bo nie jest psychiczna, potem sprawdzania leków czyli co jest a co wykupić, ułożyć to potem w tygodniowych kasetach na leki, ogarnąć ich domowo itd. zapomniałam o sobie. Zapomniałam o wyznaczonym ustalonym terminie terapii, a zgodnie z zasadami jeśli nie odwołam odpowiednio wcześniej to i tak płacę. Udało mi się ustalić nowy termin, taki na cito, bo już dziś, a miła pani terapeutka jednak mnie dzisiaj nie skasowała za tamtą nieobecność. Bardzo to było miłe.
Dziś wtorek i w koncu mam leniwe popołudnie; tylko zaraz po pracy byłam na wspomnianej terapii, a teraz zajadam się pysznym bobem i piszę sobie notkę. Przed chwilką zadzwonił Młody na pogaduchy. Fajne jest to że chce i dzwoni. Bo ja nauczona Matencją, nie obdzwaniam moich dzieci, choć czasem się zastanawiam czy nie przeginam w drugą stronę.
Emocjonalnie tak w ogóle nie jest mi łatwo. Takie mam emocjonalne wzloty i upadki. Od głębokiej czarnej toni do wypłynięcia na powierzchnię, bo o wchodzeniu na szczyt nikt nie mówi ;/ Jak uda mi się pobyć trochę na powierzchni to już jest dobrze. A jak jest źle to po prostu nie mam siły by to wszystko ciągnąć. Jestem zadaniowcem więc piszę sobie po kolei zadania i staram się je realizować, tylko mam wrażenie, że mam na to coraz mniej sił. I tak się toczy. 
A propos wody i wizualizacji... 
W czasie covidowego kryzysu pracowego miałam wrażenie że stoję na małej lodowej krze na środku szerokiej, głębokiej, rwącej rzeki i staram się przeskakiwać z jednej kry na drugą. Do brzegu daleko, kładki, mostu nie widać, a brzegi rzeki są wysokie, niedostepne. Tak bylo. Tak się wtedy czulam. 
Ostatnio na terapii powiedziałam, że teraz moja rzeka jest rwąca, bez kry, ale to taka bystra, górska rzeka z licznymi kamieniami, głazami, które są śliskie, brzegi rzeki są co prawda łagodniejsze, ale pełne tych kamieni i głazów. Wokół jest ładnie, zielono, ale nie umiem wydostać się na zewnątrz, a mostu, kładki wciąż na horyzoncie brak. Podczas sobotniej wycieczki w górach brodziłam w takiej górskiej prawdziwej rzece, ale ta "moja" zwizualizowana obecna rzeka jest szersza, głębsza, szybsza i ma zdecydowanie bardziej krystalicznie czystą wodę. Bez kry, ale ze śliskimi wystającymi kamieniami i wciąż niedostępnymi brzegami...


2 komentarze:

  1. Oj, sporo masz zachodu z codziennością, a gdzie tu zaopiekować się sobą...
    jotka

    OdpowiedzUsuń
  2. Czysta woda to dobre skojarzenie! Wartki nurt, ale stoisz 😊 innyglos

    OdpowiedzUsuń