Pracowo
W mojej fabryce szykują się zmiany personalne, ale takie normalne, kolej rzeczy po prostu, żadne tam rewolucje. Sto lat temu szefostwo rzuciło w moja stronę propozycję awansu. Awans niestety oznacza kolejną pracową przesiadkę i ogarnianie przeze mnie tematu od podstaw. Nie ukrywam, że ego mile mi się dopieściło, ale wstępnie odmowiłam. Uznałam, że za późno już dla mnie na naukę, że mi się po prostu nie chce, że za stara już jestem na takie wyzwania i szaleństwa, że spokoju mi się chce, że tu i teraz sobie ogarnęłam, zorganizowałam, a teraz co, mam to zostawić ot tak? Zresztą o zostawianiu póki co nie ma mowy, bo musi się przecież znaleźć następca mnie, którego trzeba niejako wprowadzić. Ale szefostwo moje cierpliwe jest, dało mi niechcący czas do namysłu, a los niespodziewanie rzucił mi wyzwanie i pole do popisu. I teraz gdy już w fabryce spokój, a ja otrząsnęłam się z tej masakry, która mi fabryka zafundowała w dobie lockdownu, to zaczęłam sobie w głowie układać, że jakby na to nie patrzeć przesiadka to owszem, nowa wiedza, ale zdecydowanie mniejsza niż ta, którą musiałam ogarnąć by być tu i teraz, mniejsza, stabilniejsza, do ogarnięcia przecież, bo nie taki diabeł straszny przecaś. Ponadto taki awans to większa kasa, zdecydowanie, a ja zbieram już kasę na emeryturę 😁, bo niestety mam już zdecydowanie bliżej niż dalej. No i rozkminiam tak ostatnio... Dodam tylko, że niestety moja decyzja nie zamyka sprawy ostatecznie, bo wszystko idzie, będzie szło, na zasadzie domina, a nie że mówisz i masz. I z jednej strony ok, ale z drugiej to są tam do robienia rzeczy, które mnie totalnie nie kręcą, a nawet ich nie lubię już teraz, jak tylko patrzę z boku, ale z drugiej nigdy nic nie jest na sto procent idealne, musi przecież być jakiś haczyk. Poza tym każdy ustawia pracę wg swoich standardów. No i dumam...
Towarzysko
Szykuje mi się fajny babski wyjazd. Stara już jestem najwyraźniej, bo nie chce mi się jechać, ruszać tyłka z domu, zostawiać samego SzM i organizować z babkami 😁 Rany, kiedyś to bym się chwili nie zastanawiała. Teraz miło mi było, że ktoś o mnie pamiętał przy organizowaniu tej imprezy; trochę gorzko, że dopiero w drugim jakby rzucie, ale rozumiem bo ja teraz z nimi rzadko; zaraz potem przyszła myśl, że może ja jednak nie powinnam jechać, że tak aż bardzo to mi się chyba nie chce. A potem poukładałam sobie wszystko w głowie, że powinnam, a skoro mi się nie chce to na pewno będzie fajnie. I tej wersji będę się trzymać.
Inne babskie towarzystwo, to z którym spotykam się od stu lat, prawie od czasów szkolnych, przez tego covida to się nam kompletnie rozjechało. Odgrażam się w duchu, że co mi tam, że skoro im nie zależy to ja też to olewam, ale potem żal mi tych wspólnych imprez, tej kanapy terapeutycznej, której ostatnio coraz mniej było obiektywnie powiem. I tak z tego żalu ogarniam gromadkę i mobilizuję towarzystwo.
To samo dzieje się z koleżankami-studentkami, ale już się ogarnęłyśmy się i mamy wyznaczony termin spotkania. Natchnęło nas by zrobić to teraz, nim druga fala covidu się rozwinie. No i mamy to.
Matencja
Zaczynam obserwować początki demencji u Matencji. Z bólem serca to piszę, ale zaczynam składać różne drobne szczegóły do kupy... Inna sprawa, że mikroudary zrobiły swoje a Matencja nie robi się młodsza. O jej relacjach z mężem osobistym czyli moim ojcem Tatencjuszem szkoda pisać. Dzien bez obsztorcowania go jest dniem straconym. Tatencjusza jest tematem przewodnim wszystkich rozmów. Oczywiście tylko w sensie negatywnym. Muszę po kolei wysłuchiwać jak ciężko się z nim żyje, jaki jest nieczuły okropny itp. Od samego słuchania ciśnienie mi skacze, a ja to wszystko przecież tylko z boku...
Tatencjusz
Niestety nie jest wzorowym pacjentem. Robi co chce, jest beztrosko nierozsądny. Nie przyjmuje pomocy, nie daje sobie pomóc. Nie potrafi przyjąć pomocy, o poproszeniu o pomoc nawet nie mówię, bo to w ogóle dla niego kosmos jest. Skoki ciśnienia, wylewy krwi w gałce ocznej, ale kto by tam do lekarza się fatygował, przecież na coś umrzeć trzeba. Coraz gorzej słyszy, ale to światu powinno zależeć by on go słyszał, przecież nie będzie w tym celu nosił zakupionych za ciężki pieniadz aparatów słuchowych, niech świat się stara. Nie słyszy, a ma pretensje ze Matencja głośno mówi, albo wmawia że coś tam powiedziała, a przecież nie usłyszał co trzeba. I awantura gotowa.
Rodzenstwo
Boleje nad brakiem kontaktu z moim własnym rodzeństwem. Bo kontakt mamy sporadyczny, taki akuratny, wyważony, ale nie serdeczny. Myślę, że gdyby nie rodzice to pewnie dzwonilibyśmy do siebie raz na pół roku. Kilka razy już próbowałam to naprawiać, ale sama nic nie zdziałam, musi być interreakcja. Poza tym tak się ułożyło, że moje rodzeństwo nie lubi SzM, a my oboje nie przepadamy z małżonkiem rodzeństwa. I tak to. Póki dzieci były małe to kontakty były częste, serdeczne, spontaniczne, były wspólne wyjazdy, imprezy, wczasy... potem moja bratowa lekko obrosła w piórka, zdystansowała się, a może oni oboje, a ja podświadomie obwiniam tylko ją, nie wiem. A może to ja obrosłam pierzem...? No i teraz to wygląda tak a nie inaczej.
Moje dzieci
Bardziej boli to, że relacje moich dzieci wyglądają podobnie. Mała powiedziała mi wprost, że nie czuje potrzeby kontaktu z Młodym, bo go po prostu nie lubi. Nie mam więc argumentu. I z jednej strony mogę sobie zarzucać, że to mój, nasz błąd wychowawczy, ale z drugiej każdy ma prawo do ustawiania swoich relacji wg własnych chęci. Skoro Młody nie szuka kontaktu z siostrą to widać tak mu pasuje...
Ale się wypisałam, że ho, ho...