Stali bywalcy :)

wtorek, 30 lipca 2024

29/2024

Zaliczyłam dziś bardzo długi, jak na mnie, spacer po cmentarzu. Szukam nagrobkowej inspiracji. Dojrzałam i podjęłam decyzję, że czas już uporządkować sprawy związane z grobem SzM. Do tej pory czułam taki wewnętrzny opór, bo to co jest teraz zrobiłam sama, własnoręcznie. Uzupełniłam ziemię w tej drewnianej foremce, wyłożyłam agrowłókniną, wysypałam białymi kamyczkami, wokół grobu to samo, a kamyczki ciemnoszare, zrobiłam wzmocnienia z granitowych kostek, ułożyłam płytki. Sama. Nie chciałam pomocy. Czułam że chcę i muszę sama. I czułam taką więź, jakiś sentyment, że to jest takie bliskie mi miejsce, takie moje, intymne. Miałam takie jakieś irracjonalne uczucie, że gdy zrobię nagrobek, pomnik, jak zwał tak zwał, to już będzie po prostu takie jak wszystkie inne. I nie chciałam tego. A teraz dojrzałam do tego, że chcę. Chcę mieć podomykane wszystkie sprawy. I chcę mieć to już ogarnięte. Przede mną najgorsze czyli decyzja co to ma być. Żadnych wymyślnych rzeczy, żadnych ozdobników. Ma być skromnie, ascetycznie wręcz. Spacerowałam alejkami szukając natchnienia. W czwartek jestem umówiona z panem specjalista. Liczyłam w głębi duszy, że uda się to zorganizować na rocznicę śmierci, a pan powiedział że na wrzesień nie ma co liczyć, ale do listopada będzie. Zobaczymy co powie gdy już ustalimy szczegóły. Nikt przecież nie mówi, że muszę to zamówić akurat u niego.
U rodziców stabilna równia lekko pochylona. O ile Matencja fizycznie trzyma sie całkiem ok, o tyle Tatencjusz gaśnie. Całymi dniami śpi. Nawet nie włącza TV. Usiłowałam dziś zachęcić, że przecież olimpiada, sport. Bezskutecznie. Chodzi tylko tyle co musi. Na szczęście prostata wymusza częste wizyty w toalecie. Nie ma apetytu, chudnie, co akurat niby jest pozytywne, bo słabe serce nie lubi dużej wagi. Jestem przygotowana, tak mi się przynajmniej wydaje, na to że może zasnąć i się od meldować. Nawet nie myślę co wtedy zrobimy z Matencją, bo formalności do pomocy instytucjonalnej jeszcze nie zaczęłam z prozaicznej przyczyny. Oboje w wypisach szpitalnych mają wpisany zmiany otępienne więc konieczne jest zaświadczenie od lekarza psychiatry, a wizyta dopiero za miesiąc. 
Oglądam po raz fafnasty "Wiek Adaline". Bardzo lubię ten film.
Od dziś będę ćwiczyć afirmację. W dzień i w nocy wszystko mi sprzyja. Więc nie ma sensu się zamartwiać, bo przecież wszystko mi sprzyja i w nocy i w dzień 😄😉

poniedziałek, 29 lipca 2024

28/2024

Najpierw zajrzałam tu tylko na chwilkę, potem na ciut dluższą, potem się zaczytałam, zamyslilam, rozkminialam, bo nie było mi łatwo przejść ot tak do porządku dziennego, potem trochę dziubalam w tej komórce, szukałam różnych dyngsów, no i ani się człowiek obejrzał, jeszcze nie położył do łóżka, a już za ciut dłuższą chwilę trzeba wstawać do pracy...

Zatem w skrócie:
Po pierwsze primo 😄 Z soboty na niedzielę przyśnił mi się SzM. Żywy. Pozytywny.
Po drugie... Niedzielne rodzinne kawkowanie okazjonalne u Młodych z rodzicami JuzNiePanny zaliczone. Sporo mnie kosztowało emocjonalnie...
Po trzecie... Przyszedł moment gdy mam  możliwości, ale nie mam z kim, a na samotny wyjazd wakacyjny chyba jeszcze nie jestem gotowa, brak mi odwagi.

Udanego tygodnia!

niedziela, 28 lipca 2024

27/2024

Coz... 
Dziękuję za wszystkie komentarze pod poprzednim wpisem. Wyszło na to że tym ostatnim moim wpisem prowokowałam do wystawiania mi laurki... a zupełnie nie o to mi chodziło. Moją intencją było, by osoba która napisała mi ten konkretny anonimowy komentarz zorientowała się jak wiele dobrego zrobiła, jak tych kilka słów wiele znaczy. Nie umniejszam wartości pozostałych komentarzy, ale akurat tak się zdarzyło że ten jeden wystawiony dawno temu, bardzo mnie wspierał w trudnych chwilach. A postawione niejako zarzuty że komentarzy nie piszę u innych, domagam się ich u siebie, nie odpowiadam na komentarze u siebie itd. Jest w tym sporo racji. Przyznam szczerze że często czytam wpisy u  innych i po prostu nie wiem co mogłabym napisać i pozostaje biernym czytaczem... No cóż w życiu też tak mam. Zbieram się w sobie by zadzwonić do przyjaciół, do znajomych, do bliskich, ale na postanowieniach i myśleniu o tym się kończy. 
...
Nie mam weny na więcej.

wtorek, 23 lipca 2024

26/2024

Dziękuję ♥️ 
...bo kiedy jestem w takiej totalnej czarnej doopie tych kilka ważnych dla mnie słów wspiera mnie bardzo. Po prostu znowu zaczynam wierzyć w siebie.

25/2024

A u mnie jak zwykle huśtawka...
W piątek po pracy pojechałam ze znajomymi na wyjazdowy weekend. Godzinka drogi i już byłyśmy w opcji relaks. Ja niestety uwiązana do telefonu, bo rodzicom trzeba przypomnieć by wzięli leki, potem sprawdzić czy na pewno je wzięli, no i odpowiedziec kilka razy na te same pytania, a na końcu usłyszeć, że dlaczego nie przyjadę skoro ona jest sama i nie ma do kogo ust otworzyć, bo ten On (Tatencjusz znaczy się) cały czas tylko śpi. 
I tak minął mi piątek, a potem sobota. Leniwie, bez pośpiechu, totalne nicnierobienie, grzanie się w słoneczku itp. Było miło, ale dla mnie na dłuższą metę trochę to męczące, bo gospodyni ma problem ze sobą, ze swoimi rodzicami, ze swoim życiem, a % (których nie było dużo) powodują u niej wylew żalu i smutku. Wszystkie tam obecne jesteśmy pokaleczone przez życie, każda ma swoją traumę. Może było jej to potrzebne. Nie grymaszę, nie narzekam, nie żałuję, jeszcze jej dobrze nie znam, cieszę się, że mogłam tam z nimi być. 
W niedzielę powrót w całkiem fajnym nastroju. Wracając od razu zajrzałam do rodziców. A tam dramat Tatencjusz nie zdążył do toalety z "dwójeczką", Matencja ogarnęła całkiem dobrze. Ogarnęłam na wszelki wypadek wszystko co się dało dom_est_osem, przeleciałam szmatą podłogi, a dywany odkurzaczem i siłą rozpędu wykąpałam ich oboje. Zmusilam do ruchu, do wypicia płynów (przecież upały), bo ciśnienie Tatencjusza było zanikowe i odlatywał na moich oczach. Nakazalam dużo pić, wrócił, sytuacja wydawała się być opanowana i pojechałam. 
Pojechałam na niedzielne warsztaty terapeutyczne, z marzeniami w tle. Trochę się obawialam i zadawałam sobie pytanie po co tam jadę, bo miałam problem z odnalezieniem, wymyśleniem i nazwaniem swoich marzeń. Serio. Ale było miło i tak podbudowana pozytywnie wracałam sobie do domu i... Matencja po raz kolejny (w czasie warsztatów 4 razy) znowu dzwoni i słyszę, że ten On chyba umiera i ona się boi. Zawróciłam, jeszcze w drodze wzywałam pogotowie. Jednak odwodniony, ciśnienie 60/40. Podali kroplówki, przy nich wypił naprawdę dużo. Wrócił. 
W poniedziałek znowu walka z geriatrycznymi wiatrakami... On mówi, że pije płyny, bierze leki i wcale tego nie robi, a ona każe mi szukać Tatencjusza i ściągać go do domu, bo gdyby był w domu, a nie szlajał się licho wie gdzie, to by jej coś pomógł przy tym Onym...
Poinformowałam brata, że ja dojrzałam do decyzji o pomocy instytucjonalnej, że nie damy rady tak ich pilotować i że czas najwyższy kompletować papiery, więc zaczynam ogarniać ten temat, bo trzeba im zapewnić zorganizowana opiekę, bo czas płynie a poprawy ich stanu się raczej nie spodziewamy, a nawet gdyby to zawsze jest możliwość cofnięcia się z tą decyzją. O to martwić się będziemy gdy przyjdzie czas. Najpierw ogarnijmy temat i po prostu sprawdźmy szanse. 
Psychiatra radzi mi jeszcze, albo nawet najpierw, ubez_własn_owol_nienie. Też chyba się muszę za to zabrać.
Dziś mam wtorkowe wolne popołudnie. Rozkoszuje się nim... Leniwe, smętne, nic nie muszę, bo do rodziców jedzie brat... Ja nawet nie dzwonię.

piątek, 19 lipca 2024

24/2024

Cała jestem jednym wielkim smutkiem i stresem. 
Martwię się o rodziców. Mam wrażenie, że Tatencjusz powoli rezygnuje z życia. Widzę to otępienie, te zmiany, rezygnację, życie za szybą, puste oczy, brak zorientowania... Dziś bez krępacji po prostu od razu zrzucił szatki bo zaproponowałam mu pomoc przy kąpieli. No i zapytał co ma robić, co teraz? Mam wrażenie, że teraz w tym teatrze cieni wbrew pozorom bardziej aktywna jest Matencja. Ona też nie ogarnia wszystkiego jak trzeba. Jest wiecznie zadziwiona czymkolwiek, bo ona przecież nigdy ... Potrafi ładnie budować zdania, te swoje bzdurki o ojcu, który ją zostawił mówi ładnie gramatycznie
Szykuję się do poważnej rozmowy z bratem, bo uważam że czas najwyższy by złożyć wniosek o pomoc instytucjonalną. Nikt nie mówi, że mają tam od razu być od tu i teraz, ale papier niech będzie złożony na wszelki wypadek i nabiera mocy urzędowej. Zrezygnować, prolongować zawsze lepiej niż zaczynać od zera...
Dziś podczas terapii, która trwa jedną godzinę, gdy miałam wyciszony telefon, miałam 23 nieodebrane połączenia od Matencji. Helpunku!
We wtorek zaliczyłam gabinet kosmetyczny, nawet chyba to jest klinika, generalnie zaliczyłam wizytę, na którą długo czekałam. To czy było warto okaże się z początkiem sierpnia.
W środę spotkanie z koleżanką AM, miało być gdzieś w knajpce, wyszło u mnie. Potrzebne mi takie kontakty, bardzo lubię spędzać z nią czas. Tym razem dobralysmy się stresowo; ja w żałobie, ona w stresie weselnym, bo syn się żeni :)
W czwartek terapia, potem ogarnianie geriatrii. Do domu ściągnęłam przed 22. Na przydomowym parkingu zmarnowałam chyba pół godziny szukając kluczyków do auta, nawet nurkowałam w kontenerze ze śmieciami 😉😄


środa, 17 lipca 2024

poniedziałek, 15 lipca 2024

22/2024

Moja geriatria...
W środę zaliczyłam urodziny Teściowej, okrąglutkie 90. Leżąca na własne życzenie, ale zaopiekowana, jak zwykle wymagająca, i jak zwykle w myśl zasady "jestem ja, a to co wokół jest tylko po to by mnie było dobrze". Nie usiądzie, nie wstanie, nie poćwiczy, nie współpracuje kompletnie, bo niewygodnie, bo słaba, bo nie ma sił, bo po co itp. Tak wiem, wiek ma swoje prawa, ale ona taka jest od zawsze. I z jednej strony żal mi jej, biedna matka przeżyła swojego syna... Z drugiej strony nie ma we mnie zgody na taki porządek i taką sprawiedliwość, bo czyż nie rozsądniej by było gdyby to ona odeszła... Zawsze spada na cztery łapy a jeszcze grymasi. Tej córki tylko mi żal... Bo matka jej kompletnie nie docenia, a druga córunia jakoś nie kwapi się do pomocy.
Moi rodzice wydawać by się mogło że są jeszcze w miarę samodzielni, bo chodzący, ale też wymagają opieki. Z dnia na dzień widzę jak coraz bardziej są zagubieni. Matencja lat 81, z diagnozą znanej choroby na A., niby jest ok, a tak naprawdę prawie odklejona od rzeczywistości, wiecznie wszystkim zdziwiona, nic nie wiedząca, jak słyszę, że "przecież ona nigdy" to mi się ciśnienie samo dźwiga. Ale obraża się i dyskutuje jak zdrowomyśląca osoba, więc trzeba uważać na to co się mówi. No i do kompletu problem pt. znikający małżonek czyli Tatencjusz. Raz jest na pokładzie, a za chwilę już go nie ma, zostaje tylko ten co się nią opiekuje, niby jakis kolega Tatencjusza. Można się zagubić jak się nie jest w temacie. To niewiarygodne co się dzieje z umysłem. Patrzy na niego i mówi że to nie on, mało tego, patrzy na niego i nadaje na niego mówiąc że go nie ma, że ją zostawił, szlag wie gdzie jest i się nią kompletnie nie interesuje. 
Mnie też już kilka razy nie poznała... 
Tatencjusz... do pewnego czasu psyche trzymała mu się dzielnie, problemy były z sercem, z wydolnością, ale i u niego ostatnio zaobserwalismy zmiany. Tylko myśleliśmy, że to dlatego, że kiepsko slyszy. Ale teraz szpital go pięknie przebadał wte-i-we-wte i niestety... mamy glejt na leu_ko_ara_jo_zę, znaczy otępienie. Nie dość że głuchy i uparcie nie nosi aparatów to jeszcze nie jarzy jak trzeba. Zapomina, ma problem z pamięcią, z przyswojeniem nowej informacji. Dramat, bo to on ogarniał Matencję. A dziś alzheimerowa Matencja mówi do mnie "jak coś mówisz do niego to mów tak żebym ja słyszała, bo on potem nie pamięta to ja mu przypomnę".
Trzeba ich pilnować oboje w zasadzie w każdej sferze. Jeszcze w miarę dobrze funkcjonują w domu, ale są rzeczy, których nie ogarną, wsparcie musi być. Czasem trzeba ich hamować by zdecydowanie nie ogarniali sami (pod domem stoi zaparkowane auto Tatencjusza!). Porozkładać obojgu leki do kaset na tydzien (ojciec 17 pozycji, matka 12). Przypominać codziennie by te leki brali. Zakupy wszelkie (hurtowe ilości ręczników papierowych i papieru toaletowego), gruntowne porządki raz na jakiś czas, zakupy do lodówki by mieli co jesc, nagotować obiadów i wstawić do zamrażarki by mieli gotowe, na szczęście potrafią to sobie odgrzać, a nawet ugotować ziemniaki. Ogarnąć wizyty u lekarzy, wszelkie badania, terminy...
I odbierać milion telefonów od Matencji... Na szczęście rodzina przyswoiła temat, zrozumiała że jest jak jest i dali mi spokój. Bo jeszcze do niedawna robiłam za infolinię rodzinną.

Okropna jest ta starość. Nie chcę dożyć takiego stanu. Nie chcę być problemem dla moich dzieci. Chcialabym się stąd zwinąć tak jak SzM. Nieoczekiwanie, szybko i bez bólu i udręki chorowania. Serio. Może jeszcze nie teraz, ale chyba zdecydowanie szybciej niż oni się zbiorą.

Tak, mam doła. 
I nie mam ani siły ani ochoty na życie. Tylko ja wiem ile kosztuje mnie ubieranie się w piórka tej, która sobie radzi. Ubieram te piórka i lecę potem siłą rozpędu, aż one opadną i wtedy staczam się w dół.

Jutro, wiedziona jeszcze siłą rozpędu, jeszcze z maja, kiedy wróciłam z tureckiego babskiego wojażu, wyląduję w profesjonalnym gabinecie medycyny estetycznej na konsultacji. Kompletnie nie mam na to ani ochoty, ani nastroju, ale wtedy się zmobilizowałam, czekałam długo na ten termin, to żal zrezygnować, bo mogę potem żałować tej rezygnacji 😉 a może jutro nastrój mi się poprawi, kto wie... 
Bo na ten przykład ... W sobotę kompletnie nie miałam ochoty na wyjście towarzyskie, na k_ara_oke ale zmusilam się, przyszłam spóźniona mocno, ale nie żałowałam. W niedzielę to samo, do znajomych którzy zapraszali, już myślałam że może odpuszczę, ale w końcu ruszyłam dupkensa i fajnie bylo. 
Muszę i już. Tak do tego podchodzę. Zadanie do wykonania. Zrobić, odhaczyć, gotowe i następne...



wtorek, 9 lipca 2024

21/2024

Nadrabiam zaległości...
W czwartek najpierw musiałam kontrolnie ogarnąć Matencję, potem załatwić to i owo w banku, a potem jeszcze odwiedziny szpitalne u Tatencjusza w szpitalu. Jak w końcu ściągnęłam wieczorem do domu to już nie miałam siły na nic.
W piątek też sporo się dzialo, bo najpierw znowu bank, potem zajrzałam do siostry SzM i Teściowej, gdzie pojechałam ze swoim zaległym urodzinowym ciastkiem dla Teściowej. Pokawkowaliśmy, a przy okazji załapałam się na pierogi z borówkami (nie mylić z jagodami). Wieczorem wpadła mi jeszcze kompletnie nieplanowana wizyta u Matencji, bo jej sąsiadka dała mi cynk, że Matencja umowiła się z lekarzem POZ. Szlag mnie jasny trafił, bo kompletnie nie było takiej potrzeby, a ona sama, Matencja znaczy się, twierdziła, że on ten lekarz po prostu sam chciał do niej przyjść. Ręce mi opadły. Zjechaliśmy tam z bratem oboje, usiłowaliśmy naświetlić lekarzowi sytuację, no i chyba w końcu przejrzał na oczy i zobaczył, że ona, Matencja, jest odklejona od rzeczywistości, bo tylko powiedział, że musimy być świadomi, że problem będzie narastał. Odkrywca jakiś czy co... Ustaliliśmy, że jeśli Matencja bedzi do niego dzwonić i cokolwiek chcieć to ma się kontaktować z nami. Zobaczymy czy to zadziała, bo faktem jest, że ona przy każdej domowej wizycie (w ramach NFZ!) odpala mu kasę. Czekamy aż skończy jej się gotówka 😉
W piątek byłam tak rozwalona emocjonalnie, że nie umiałam zasnąć, jeszcze pamiętam jak zegarek wskazywał godzinę 2:40. A pobudkę miałam wczesną, bo w sobotę jechałam z liczną grupą biegowych znajomych na wycieczkę w góry. Emocjonalnie dużo mnie to kosztowało. Rozkleiłem się w środku siebie jeszcze w samochodzie, gdy jechaliśmy znajomą trasą tyle razy przejechaną razem z SzM. I początek wędrówki też nie był fajny, żałowałam że pojechałam, bo emocjonalnie mnie to przerastało. Gdy brałam leki miałam wrażenie, że jestem zamrożona, bez emocji, a teraz nie potrafię sobie z nimi dać rady. Koniec końców dałam radę, starałam się trzymać fason, chyba nie było źle... W sumie przewędrowaliśmy 15 kilometrów, najedliśmy się jagód, nacieszyliśmy oczy cudownymi widokami i było po prostu miło. 
W niedzielę spontanicznie pojechałam z koleżankami na wycieczkę rowerową. Pogoda nie była zbyt fajna, ale kto nie ryzykuje ten nie ma chlupoczącej wody w butach, tak nas zlało 😄😉. A nakręciłyśmy 42 km. Po powrocie do domu szybki prysznic, ciepła herbatka, choć chciałoby się piwa, no i wiooo do Matencji, a potem do Tatencjusza. 
W poniedziałek, znaczy wczoraj, przebadany ustabilizowany wzmocniony Tatencjusz został wypisany do domu. W ferworze wypisu, ogarniania jego powrotu, męczących telefonów Matencji, która dorwała się do ulotki leku i twierdziła, że tego leku brać nie będzie bo nie jest psychiczna, potem sprawdzania leków czyli co jest a co wykupić, ułożyć to potem w tygodniowych kasetach na leki, ogarnąć ich domowo itd. zapomniałam o sobie. Zapomniałam o wyznaczonym ustalonym terminie terapii, a zgodnie z zasadami jeśli nie odwołam odpowiednio wcześniej to i tak płacę. Udało mi się ustalić nowy termin, taki na cito, bo już dziś, a miła pani terapeutka jednak mnie dzisiaj nie skasowała za tamtą nieobecność. Bardzo to było miłe.
Dziś wtorek i w koncu mam leniwe popołudnie; tylko zaraz po pracy byłam na wspomnianej terapii, a teraz zajadam się pysznym bobem i piszę sobie notkę. Przed chwilką zadzwonił Młody na pogaduchy. Fajne jest to że chce i dzwoni. Bo ja nauczona Matencją, nie obdzwaniam moich dzieci, choć czasem się zastanawiam czy nie przeginam w drugą stronę.
Emocjonalnie tak w ogóle nie jest mi łatwo. Takie mam emocjonalne wzloty i upadki. Od głębokiej czarnej toni do wypłynięcia na powierzchnię, bo o wchodzeniu na szczyt nikt nie mówi ;/ Jak uda mi się pobyć trochę na powierzchni to już jest dobrze. A jak jest źle to po prostu nie mam siły by to wszystko ciągnąć. Jestem zadaniowcem więc piszę sobie po kolei zadania i staram się je realizować, tylko mam wrażenie, że mam na to coraz mniej sił. I tak się toczy. 
A propos wody i wizualizacji... 
W czasie covidowego kryzysu pracowego miałam wrażenie że stoję na małej lodowej krze na środku szerokiej, głębokiej, rwącej rzeki i staram się przeskakiwać z jednej kry na drugą. Do brzegu daleko, kładki, mostu nie widać, a brzegi rzeki są wysokie, niedostepne. Tak bylo. Tak się wtedy czulam. 
Ostatnio na terapii powiedziałam, że teraz moja rzeka jest rwąca, bez kry, ale to taka bystra, górska rzeka z licznymi kamieniami, głazami, które są śliskie, brzegi rzeki są co prawda łagodniejsze, ale pełne tych kamieni i głazów. Wokół jest ładnie, zielono, ale nie umiem wydostać się na zewnątrz, a mostu, kładki wciąż na horyzoncie brak. Podczas sobotniej wycieczki w górach brodziłam w takiej górskiej prawdziwej rzece, ale ta "moja" zwizualizowana obecna rzeka jest szersza, głębsza, szybsza i ma zdecydowanie bardziej krystalicznie czystą wodę. Bez kry, ale ze śliskimi wystającymi kamieniami i wciąż niedostępnymi brzegami...


czwartek, 4 lipca 2024

20/2024

...i jak zwykle mam problem z zaśnięciem, a w głowie myśli różne...
Z Tatencjuszem niby lepiej, ale wciąż jest w szpitalu i nikt jeszcze nie mówi o wypisie. Wiem, że tak, jak powiedziała pani doktor "to że on mówi że czuje się dobrze, to nie znaczy, że stan jest dobry, bo nie jest". Z tym jego samopoczuciem to też różnie bywa, zależy od dnia. Na szczęście upały minęły, bo pogoda nie sprzyjała. W szpitalu zobili mu masę badań, jestem pod wrażeniem. W środowisku wszystko byłoby na odległy termin, więc nie ma tego zlego... Bardzo liczę na to że go zdiagnozują, trochę wyprostują i ustawią lekowo. Dziś nie udało mi się dodzwonić do pani doktor, będę próbować jutro. Wysokie markery nowotworowe to nie brzmi dobrze. Denerwuje się, że jeszcze leczenie onkologiczne nam dojdzie. Zmiany mózgowe wskazują że ma prawo gorzej funkcjonować i nie jarzyc tak jak wcześniej. Nie wiem co zrobimy gdy oboje będą wymagali stałego nadzoru. Póki co brat ogarnia jakąś opiekę długo terminową czy coś w ten desen. Na to też trzeba czekać, wiadomo, ale niech już będą w tej kolejce. Matencja w domu. Sama. Bardzo trudno jej przystosować się do nowej sytuacji. Najchętniej widziałaby mnie codziennie u siebie. Wciąż narzeka, że cały czas w domu sama i nie ma z kim porozmawiać. Dzwoni bardzo często w ciągu dnia,  codziennie pyta czy do niej przyjadę. Nie przyzwyczajam jej do codziennych odwiedzin, bo nie ma takiej potrzeby. Funkcjonuje całkiem ok, tylko towarzystwa jej brak. Nie wchodzę w dyskusję, bo nie ma sensu. Zachęcam do TV, do kontaktów telefonicznych z rodziną, ze znajomymi. Kiedyś całe życie towarzyskie prowadziła przez telefon, a teraz ma swoją filozofię, że skoro oni do niej nie dzwonią, to ona dzwonić nie będzie. Nie przyjmuje żadnych argumentów bo jak zwykle ona wie lepiej. Wiem, że to choroba, że wiek, ale powoli wysiadam trochę psychicznie. Jestem zmęczona, przemielona, jak wyciśnięta gąbka. 
W sobotę tradycyjne babskie spotkanie towarzyskie odbyło się u mnie. Moje urodzinowe tym razem, bo cyferka przeskoczyła nie tak znowu dawno. Nie odwolywalam, bo uznałam że dam radę ogarnąć wszystko. W piątek wieczorem ciacho, w sobotę rano reszta, potem do Tatencjusza do szpitala i do Matencji do domu. Szybki powrót, prysznic i już domofon dzwonił. 
W niedzielę odwiedziła mnie Mała, najpierw zapraszała mnie do siebie, ale ostatecznie to ona do mnie przyjechala. Polegiwałysmy sobie luzacko na kanapie z serialem w tle. Taka smętna była ta niedziela. Odwiozlam ją do domu i w drodze powrotnej ugadalam się z koleżanką/sąsiadką na krótkie spotkanie. Miało być u niej, a wyszło u mnie (u mnie chłodniej było). I tak minął mi weekend.
W poniedziałek miałam wolne, bo z Matencją na kontrolną wizytę do urologa trzeba było jechać. Zaliczyłyśmy lekarza, bieliźniane zakupy, wizytę na cmentarzu u SzM, chciałam też zabrać ją do parku, ale nie chciała wysiąść. Spędziłam z nią pół dnia i gdy wychodziłam powiedziała mi że tak krótko byłam. Potem wymyśliła, że mam ją do siebie zabrać i wieczorem odwieźć. Jakaś resztka rozsądku w mojej głowie powiedziała uprzejme, ale stanowcze nie. Miałam szczere chęci iść na jogę, bo od maja czy nawet może kwietnia mnie tam nie widzieli. Jak już zaparkowałam to okazało się, że przez okres wakacji zajęcia są w innych godzinach. I tyle było z mojego jogowania. Wróciłam tak wyprana, że po prostu strzeliłam sobie mega drinka popijając resztki % z soboty. 
Wtorek już był moim dniem pracowym. Po południu zaliczyłam odwiedziny u Tatencjusza w szpitalu. U Matencji był brat.
Środa właśnie się skończyła. Rano przeżyłam rozczarowanie, bo jakoś przekonana byłam że to już czwartek. Bolesna była ta info, że do końca tygodnia jeszcze trochę zostało. Po pracy zmobilizowałam się i pocwiczylam jogę z jedną taką z YouTube. I w planie miałam TV czyli  serial, ale zadzwoniła koleżanka z zaproszeniem na planszówki. Posiedzieliśmy i przegadaliśmy calutki wieczór, no i żeby nie było na samiuskim końcu podglądaliśmy ich nowe nabytki planszowkowe.
Potem prysznic, toaleta, szybkie samodzielne (!) skrócenie włosów, potem było "zajrzę tylko do neta" i ani się człowiek obejrzał dzień się skończył, spania nie ma, więc wzięłam się za bloga...
I tak to. Spokoju życzę 😄