Stali bywalcy :)

niedziela, 15 września 2024

36 / 2024

Poprzedni weekend miałam kompletnie niezorganizowany, rozlazły, generalnie do doopy, bo nie mogłam się pozbierać do czegokolwiek i wtedy postanowiłam sobie by na siłę zadbać żeby ten kolejny był już zorganizowany.
I tak w piątek po pracy pojechałam na mini shopping, bo przesylka była do odbioru w sklepie więc to było z konieczności przy okazji. Spokojnie, leniwym niespiesznym krokiem i tak zleciało. 
W sobotę miałyśmy z Małą wspólne plany razem z moimi kumpelkami, ale z uwagi na pogodę plany zostały zmodyfikowane, a potem stały się one tylko moimi planami bo jej/Młodej nie chciało się w taką mokrą pogodę ruszać z domu. A my miałyśmy najpierw rozgrzewające spotkanko u jednej z nas, a potem już spotkanie zorganizowane w naprawdę fajnym, rozśpiewanym miejscu. Potem o północy moje kumpelki grzecznie się pożegnały i do domu, a my z resztą ekipy z różnymi przystankami dotarliśmy do naszej Sypialni Miejskiej dopiero o trzeciej rano. Dawno się tak dobrze nie bawiłam. Naprawdę. 
Dziś w niedzielę dotarła do mnie Mała, spędziłyśmy fajny wspólny czas. Wspólne oglądanie "Zi_elo_nej Gra_ni_cy", obiad, a potem wizyta u Matencji, gdzie zagrałyśmy wspólnie partyjkę chińczyka i na koniec spektakl w teatrze. Potem zawiozłam ją/Małą do domu, a po drodze rozkminiałyśmy "co autor sztuki miał na myśli?"

Powodziowe zdjęcia i relacje w mediach są dramatyczne. Tak bardzo żal mi tych wszystkich ludzi i zwierzat. U nich dramat, tragedia, a wszędzie indziej życie po prostu się toczy dalej. Naprawdę musiałam sobie w głowie ułożyć trochę i wytłumaczyć co nieco samej sobie by móc wyjść w sobotę z koleżankami, bo jakieś irracjonalne poczucie winy mi się włączyło, że tam dramaty a my tu przyjemności sobie serwujemy. 

I tak to. Był weekend i już prawie znikł. 

piątek, 13 września 2024

35 / 2024

Msza za Tatencjusza w miesiąc po śmierci, zamówiona niejako z automatu (a właściwie to zaproponowana przez proboszcza z parafii rodziców), wyciągnęła mi z głowy moje demony. Nie przeżywam mszy, bo tak mam, stoję i myślę sobie o różnych rzeczach. Tak było wtedy gdy jeszcze chodziłam do kościoła na mszę. Teraz na tej ostatniej mszy w swojej głowie prawie "rozmawiałam" z Bogiem, wyrzuciłam mu wszystkie swoje żale; nie doczekałam się odpowiedzi na pytania po co i dlaczego, z jakiego powodu i gdzie w tym jest sens i logika skoro Bóg jest dobry, jest miłością. Bo podobno jest. Znowu popłynęły łzy. Znowu się zanurzam w tym co było. Przypominam sobie chwilę po chwili. Masochistycznie wręcz zanurzam się w tamtej rozpaczy. Dlaczego? Bo chyba wtedy jestem bliżej SzM... Tak, wiem że to nie jest racjonalne, ale chyba o to właśnie w tym moim udreczaniu się chodzi. Przeczytałam wszystkie swoje wpisy z listopada 2023 bo wtedy w ramach autoterapii notowalam na świeżo wszystkie myśli i emocje po kolei od słów "tata umarł" usłyszanych od Małej. Czytam i płaczę, piszę tu i płaczę, w nocy szukam snu i nie znajduje, a do tego ta zapłakana już zimna pogoda.

Czarna dziura znowu mnie wciąga. 

Rok temu było to samo, chciałam zająć czymś myśli, puściłam sobie serial "Prz-yja-ciol-ki" a tam jedna z bohaterek właśnie umarła. No czad, akurat na poprawę nastroju :( Teraz to samo, siedzę i właśnie puściłam sobie pierwszy wczorajszy odcinek nowego sezonu, a tam ta-dam, jedna z bohaterek wspomina właśnie tą zmarłą. :);)

34 / 2024

Wkrótce minie rok... Okropny czas.
Złapałam się na myśli kierowanej do SzM: "zobacz, przeżyłam, trochę się ogarnęłam, dałam radę, możesz już wracać", koniec próby. 
Najgorsza jest świadomość, że nic się nie zmieni, że tak już będzie... 
Jest we mnie tyle żalu. Nie mam w sobie złości ani pretensji. Jest tylko ten żal. Do życia, do Boga, do losu. Nie wiem do kogo. I rozczarowanie.
Nie wiem już sama czy płaczę i żałuję po prostu SzM, nas oboje czy może siebie. Bo to nie tak miało być...
Ileż to razy patrzyłam na pary staruszków trzymających się za ręce i widziałam nas w przyszłości. Bo my też zawsze za ręce, a nie pod rękę jak przystało na stateczne małżeństwo. Na ostatnich wczasach zastanawiałam się czy gdy zostaniemy kiedyś dziadkami to też  będziemy z wnukami jeździć nad morze, tak jak ci, których spotykaliśmy podczas naszych wojaży.
I w planach mieliśmy też wyjazdowe święta, kiedyś, później, gdy rodziców braknie...
Z ostatniej wspólnej Wigilii mamy tak beznadziejne rodzinne zdjęcie zrobione przez Małą, takie nieudane selfie na szybko. Nie chciałam już dociskać wszystkich żeby zrobić jeszcze jedno, pomyślałam że przy kolejnych świętach ładnie zapozujemy...
Gdziekolwiek się nie obrócę, nie spojrzę, nie pojadę, za każdym razem przychodzi mi na myśl co akurat tu, tam czy owam robiliśmy, byliśmy, chcieliśmy być...
Nie, nie byliśmy małżeństwem idealnym, ogień miłości nie płonął non-stop sypiąc wokół romantyczne skry, nie byliśmy poprzyklejani jeden do drugiego, myślę że byliśmy normalni. Bardzo mi go brak; głosu, spojrzenia, spokoju, uśmiechu, rozsądku, krytyki, nawet pretensji.
Wydawało mi się, że nie dam rady przeżyć tego roku. Że nie ma sensu się starać, bo nie warto, nie ma po co, a poza tym prościej, wygodniej jest zamknąć się w rozpaczy i żałobie i tam sobie tkwić. Może to i dobrze, że ci moi rodzice tak się zaraz po śmierci SzM rozsypali zdrowotnie. Nie było czasu na zamykanie się w skorupie żałoby. Trzeba było spiąć poślady i działać. Przyznam, że po śmierci Tatencjusza trochę psychicznie odetchnęłam, z taką pewną ulgą, że tego gorszego scenariusza dotyczącego opieki nad obojgiem rodziców jednak nie będzie. Takie pokręcone to życie. SzM 54 lata i pstryk! Tatencjusz przeżył 84 i  dopiero pod koniec życia chorował.. Gdzie tu sens, logika i jakaś sprawiedliwość, równowaga.
Zdarzają się chwilę gdy myślę sobie, ale po co tak walczyć i się starać? Czy to warto?Przypominam sobie Małą, która jakoś po śmierci SzM powiedziała mi że jeśli zabrakłoby jej teraz jeszcze mnie, to się nie poskłada z powrotem. I to mnie trzyma na powierzchni.



poniedziałek, 9 września 2024

33 / 2024

Na odwiedziny koleżanki z trasą 130 km w jedną stronę jednak się nie zdecydowałam. Aż tak bardzo mi nie zależało widać. Caluteńką niedzielę spędziłam w domu przed TV i z komórką w garsci, ale warto było bo późnym popołudniem zajrzeli powczasowo Młodzi. Po opowiadali co tam na wczasach i przy okazji jakie mają niefajne atrakcje z rodzicami JuzNiePanny. Biedna ona... Nie wiem czy nie strzeliłam sobie w kolano (nawet im to zaznaczyłam mówiąc), ale powiedziałam na głos to nad czym sama pracuję ze sobą. Dzieci nie mają żadnego długu, obowiązku czy też powinności bezwzględnego dbania o rodziców. Mogą to robić, jak najbardziej, ale nie kosztem siebie. Dziecko na świat się nie prosiło, to że jest i istnieje to konsekwencja decyzji rodziców, chcieli to mieli (wpadka też jest konsekwencją decyzji). Alimentacyjne obowiązki dzieci względem rodziców są ustalone prawnie, jakieś tam podstawowe zasady też, ale cała reszta to dobra wola dziecka, które ma prawo stawiać granicę i nie pozwolić sobie wejść na głowę. Tak jak ja wczoraj gdy Matencja bolała przez telefon, że jest sama, nie ma do kogo słowa powiedzieć, nikt do niej nie dzwoni, nikt nie odwiedzi. No siąść i płakać normalnie. A jak wejdziesz w głębsza luźną dyskusję to okazuje się, że sąsiadki zaglądają, zapraszają, a rodzina i znajomi jednak dzwonią. Biłam się sama z sobą by do niej nie jechać, bo wiedziałam że jak pojadę to będę żałować, a weekend ma być moim czasem dla mnie. Póki się da, oczywiście.
Dziś po pracy zaliczyłam odwiedziny u Matencji. A wieczorem kino, Hrabia Monte Ch. Bardzo mi się film podobał, mimo że długi. Książki nie czytałam. Ładnie poprowadzona akcja, intryga; miał ten Aleksander łeb nie od parady. A poza tym lubię słuchać języka francuskiego. Zanurzyłem się w tym filmie na maxa. 

sobota, 7 września 2024

32 / 2024

Z kronikarskiego obowiązku zanotuję, że zaliczyłam odwiedziny rodzinne gości zza oceanu, z dalekiej Hameryki, a konkretnie z Kanady. Przystanek w trakcie podróży znaczy się mieli. Miło było patrzeć i słuchać jak Mała wymiata z nimi po angielsku, ale trudno mi się dziwić bo przecież ona pracuje w tym języku. Nie mniej jednak serce rośnie 😉 Goście fajni, mili, sympatyczni, nie kłopotliwi. Niestety nie zdążyli zobaczyć się z obojgiem moich rodziców. Byliśmy u Matencji, my, Mała i mój brat z rodziną. Delikatny najazd Hunów 😃 ale zorganizowaliśmy się tak by sama Matencja nie miała nic do roboty. Oczywiście był dramat że my wszyscy wychodzimy a ona zostaje sama, ale to standard. Już się przyzwyczailiśmy. Trzeba to robić szybko, energicznie i nie przedłużać niepotrzebnie. Wychodzić znaczy się. Dziś piorę bo pościele, ręczniki itp., w końcu miałam cztery dodatkowe osoby na pokładzie.

Weekend to moja zmora, w tygodniu jeszcze czas szybko zlatuje, bo wiadomo praca zajmuje sporo dnia. A weekend to masakra. Zwykle gdzieś razem z SzM jechaliśmy, rowerem, autem, różnie to było, ale było. Bolałam wtedy, że życie towarzyskie nam się rozsypuje, jakbym czuła co będzie. Teraz staram się planować tak by mieć czas zorganizowany, ale różnie to bywa. Ludzie mają swoje życie, rodziny, plany. Nie mam tak zwanej przyjaciółki-papużki-nierozłączki, moje relacje są raczej luźne, towarzyskie. Fakt gdy trzeba, gdy mam kryzys to wiem że są tuż obok, ale w sytuacji ot tak, od niechcenia, to mam taki wewnętrzny opór by się komuś wciskać w kalendarz. Mam często wrażenie że większość kontaktów wychodzi z mojej inicjatywy, a teraz mam taki czas że mi się nie chce. Zmuszam się trochę by wychodzić do ludzi, ale częściej odpuszczam. 

Urlop mam juz w końcu zaplanowany i zorganizowany. Późno to fakt, ale lepiej późno niż wcale. Nie miałam na tyle siły wewnętrznej i energii by organizować się sama. Szukanie towarzystwa na grupach społecznościowych jakoś mnie nie przekonało. A Mała jednak była chetna. Zgodnie z sugestia terapeutki wyszłam z inicjatywą, bo przecież dopóki nie zapytasz to nie wiesz. Nie chciałam jej tak oblepiać sobą, ale... Lecimy z Małą do Turcji leżeć i pachnieć, może nawet coś zwiedzić.

No i ... zarezerwowałam nam wyjazdowe Boże Narodzenie. Bezkosztowo mogę zrezygnować do wskazanego terminu więc nic nie ryzykuję. Muszę porozmawiać z Młodymi czy chcą, bo Mała jest oczywiście chętna, no i koniecznie z bratem co do losów świątecznych Matencji i ich planow. Tak, mam wyrzuty sumienia, ale uparcie idę w to, że nie odkładam nic na później i patrzę co jest i będzie dobre dla mnie.

Dziś biorę to co niesie życie. Kumpelka zaprosiła mnie na powczasowe pogaduchy. Trochę to jest taki rewanż za przysługę, ale nie rozkminiam. Korzystam. Jutro może się skuszę na wyjazdowe odwiedziny innej kumpelki, która jest na turnusie 130 km stąd. Zapraszała nawet na nocleg, ale myślę że dzień wystarczy 😉
Dziś w nocy Młodzi wracają ze swoich wywczasów. Myślałam by zaprosic ich jutro na obiad, ale dam im spokój, niech się ogarniają przed powrotem do pracy. Poczekam na ich inicjatywę. Nadgorliwość jest niewskazana.
Miłego dnia!
Ups, chciałam zakończyć wpis fotką mojej współlokatorki i nie umiem tego zdjęcia wrzucić tu na koniec. Trudno 😀
Edit: udało się 😃

poniedziałek, 2 września 2024

31/2024

Nie mam coś weny do pisania, tyle jest we mnie emocji... 

Sprawy pogrzebowe ogarnęliśmy sprawnie, posiłkując się znajomościami tam, gdzie były one konieczne, a były. Tatencjusz jest pochowany poza swoją parafią, na innym cmentarzu niż "ustawa przewiduje". Z tym były spore problemy, gdyby nie znajomości to byłoby ciezko. Tak więc koniec końców mam ich obu na jednym cmentarzu, w zasięgu wzroku; gdy stoję przed grobem Taty, to w niedalekiej odległości na wprost widzę krzyż grobu SzM. Sam pogrzeb (i msza) odbył się bez sensacji, pospiechu i fochów księdza, było godnie, ładnie i jak trzeba. Nikt nie pukał mi palcem w zegarek z pretensjami, że za długo, za późno i szybciej, szybciej... Ale też nauczona doświadczeniem osobiście prosiłam księdza by się nie spieszył... Rodzina przyjezdna stanęła na wysokości zadania; przyjechali pod kościół przed pogrzebem, odjechali po konsolacji (czyli przyjęciu, rany kto wymyślił to słowo?), prosto z restauracji. Zagraniczny wujek przyjechał do mnie, a Matencji powiedział że zatrzymał się w hotelu. Miał okazję zobaczyć z bliska na własne oczy jak to wszystko teraz tu wygląda. Powiedział mi że mam przechlapane, że nie wyobrażał sobie że Matencja jest aż tak zamotana, że tak bardzo mnie oblepia. Po pogrzebie, po poczestunku gdy już się wszyscy rozjechali, zabraliśmy Matencję na spacer w piękne zielone spacerowe miejsce. Zaopatrzyliśmy się w wózek, bo wiadomo że kiepsko u niej z chodzeniem. Była piękna pogoda, był spacer, były nawet lody i piwko. Wbrew wszystkiemu bardzo miło to wspominam. To był bardzo dobry pomysł mojej bratowej. Jestem jej za to bardzo wdzięczna. 
Dziś już po trzech tygodniach od śmierci Tatencjusza mogę powiedzieć, że Matencja trochę oswoiła nową sytuację. Stopniowo przyzwyczaja się do tego że jest sama, no i leki też robią świetną robotę. Nie zmienię tego, że dzwoni do mnie po X razy, ale nie odbieram już wszystkiego jak leci; nie biorę wszystkiego na swoje barki. Daję jej szansę by mogła zadzwonić też do mojego brata :) Nie mogę na niego narzekać, bo przecież dzielimy się opieką nad Matencją, ale mam wrażenie, że on myślał że ja momentami może przesadzam. Myślał tak zapewne do momentu gdy zajrzał do billingu za Matencji telefon, a tam prawie 500 wykonanych zrealizowanych połączeń, w przeważającej większości oczywiście do mnie. Do tego trzeba jeszcze dodać te, których nie odebrałam... I jak ja mam być normalna? Nie da się tak żyć. Ilekroć jadę do Matencji muszę przywdziać na siebie maskę/zbroję i po prostu gram. Odliczam w myślach, sama siebie strofuję, ale twardo odgrywam tę rolę. 
Pracuję nad tym by nie mieć wyrzutów sumienia gdy stawiam granice, walczę z zakodowaną w głowie powinnością , robię miejsce dla siebie i dbam o swoją przestrzeń. Paradoksalnie w tym przypadku myślę że utrata SzM dodaje mi sił. Jestem w stanie niejako usprawiedliwić się sama przed sobą, że tak robię, że dla dobra "sprawy" czasem kłamię i oszukuję, bo przeciez mam na barkach swój okropny bagaż przeżyć i własne dramaty. 
Trzymam się, bo muszę. Nie mam innej opcji.