Stali bywalcy :)

niedziela, 7 grudnia 2025

18 / 2025

Od śmierci SzM mija prawie 2 lata i trzy miesiace. W międzyczasie zmarł, Tatencjusz i mama SzM czyli moja Tesciowa, a moja Matencja zamieszkała w instytucji opiekuńczej. Tyle w skrocie. Nie potrafię określić czy to dużo czy mało. Wydaje mi się że bardzo mało, krótko, ale tyle mnie to kosztowało i tyle się działo, że mam wrażenie że bardzo dużo... Niby wszystko się poukladalo. Niby ogarnęłam jakoś to moje życie w pojedynkę.... korzystam z różnych form warsztatów, chodzę do kina, na różne imprezy i wydarzenia, ale w domu nie mam sił i motywacji do dzialania. Ja, maniak sprzątania, ostatni raz używałam odkurzacza 11 listopada, bo miała przyjechać Mała. Pokazuje pogodną twarz, przyjaciołom mówię tylko część tego co we mnie siedzi, a rodzinie wcale, by jej nie martwic. Rodzinie czyli Małej, bo nikt inny nie pyta. To nie moje słowa, gdzieś to przeczytałam, ale to o mnie.

Matencja zaopiekowana w instytucji. To była dobra decyzja. Gdyby nie nagle pogorszenie stanu zdrowia (posocznica) i ten szpital to pewnie nie zdecydowalibyśmy się na taką formę opieki. Pewnie jeszcze byśmy to odwlekali, choć z perspektywy czasu wiem że mogła trafić do instytucji wczesniej. Jest pod dobrą opieką, jest między ludźmi, korzysta z różnych form terapii i, co najważniejsze, mówi że jest zadowolona. Sama po niej widzę zmianę na lepsze. Zostały nam do ogarnięcia sprawy mieszkania, uporządkować, opróżnić, wynająć, sprzedac... Stopniowo ogarniam, segreguje co jeszcze się przyda jej, co może komuś z nas, co podarować, przekazać, może sprzedać, a co wyrzucić. Do dziś znajduję w jej mieszkaniu pochowane w strzępki chusteczek tabletki, których nie wzięła, a powinna byla. Zawieszam się gdy tam wchodzę, nie jest latwo. Czasem mam wrażenie jakbym ją już chowała za zycia. Oglądam zdjęcia, wracam do dobrych czasów. Moich, a nie ich, bo oni, Matencja i Tatencjusz, byli ze sobą, wiecznie skonfliktowani, ale niejako uzależnieni od siebie. Przerobiłam to na terapii i w sobie. On nie był ok, a ona taka miła. Cała rodzina wiedziała że Matencja nie była łatwą partnerką, ale nikt nie śmiał jej tego powiedzieć. Nawet nie mogłam jej po śmierci Tatencjusz wyrzucić, że kiedyś jej mówiłam że pomstuje na niego ale jak go braknie to wtedy oczy otworzy. Zamykam ten rozdział. Teraz uczę się życia bez przymusu noszenia ze sobą telefonu, bo jakby zadzwoniła... Bez lęku jak ona sobie radzi sama w domu. Bez obowiązku dostaw jej zakupów, gotowania obiadów, itd. Niejednokrotnie muszę sama do siebie w myślach powiedzieć, że jest całkiem ok, że się poukladalo.

Lubię tam w ich mieszkaniu stanąć przed kolażem zdjęć, który zrobiłam im z okazji 50 rocznicy ślubu, a tam wśród wielu różnych SzM i ja z dziećmi na naszych pierwszych wakacjach w Chorwacji, bardzo lubię to zdjęcie. Rozczula mnie do łez. Lubię tam siąść na balkonie z papierosem i wspominać, myśleć. 

Moje dzieci żyją własnym życiem. O ile Mała jest ze mną w stałym, ciepłym kontakcie to Młodzi prawie nic. A już oni między sobą jako rodzeństwo kompletnie nic. To moja osobista porażka jako rodzica. Nie zadbałam o to by między sobą mieli więź. 7 lat różnicy. Jak byli mali to chyba za bardzo dbałam by Młody nie był obarczany opieką nad młodszą siostrą, bo to przecież była nasza a nie jego córka. Coz robić, teraz nie ingeruję w ich relacje. Są dorośli. Nie narzucam się sobą, choć bardzo brakuje mi takich serdecznych spontanicznych kontaktów pt. mamo zajrzyj na kawę, ale nic na siłę. Może gdy pojawi się u nich dziecko coś się zmieni. Przeszli mnóstwo badań, prób, formalności itd. od inseminacji po kwalifikacje do adopcji. A co będzie czas pokaże. Mała w dalszym ciągu singluje, było kilka prób zmiany statusu, ale bez efektu :) Zmienia wkrótce pracę, bo jak powiedziała czuła że się nie rozwija, a poza tym będzie więcej zarabiac. Młode pokolenie zdecydowanie inaczej patrzy na świat. Już teraz za nią się lękam czy w nowej korpo będzie jej tak dobrze jak w dotychczasowej. 

Rodzeństwo moje, tak jak przypuszczałam, mniej tematu Matencji to mniej kontaktu. Więzi towarzyskich kompletnie brak. Szczerze mówiąc nie mam siły inicjować, starać się, jakoś nie mam chęci bo nie czuję serdecznosci. 

Rodzeństwo SzM - jedna siostrunia już dawno nam zniknęła z horyzontu i to jest bez zmian, a druga bardzo serdeczna i ok. Bardzo to doceniam. Chce mi się tam jechać.

Ja... Przeczytałam gdzieś w necie taki opis zjawiska, zachowania, odczuć, reakcji  i pomyślałam że to ja, że to o mnie. Troszkę uzupełniam, ale to też nie moje słowa, jednak doskonale oddają to jak się czuję, jak żyję. Na zewnątrz dobre opakowanie, z raczej dobrym marketingiem, a w środku... ciemno, marazm, zastój, stagnacja, letarg. Niby jestem, a jakby mnie nie ma. Żyję, funkcjonuję, ale radości i motywacji do działania mam jak na lekarstwo. Robie tylko to, co musze, a w domu nawet mniej, bo na to brak mi sił i ochoty. Niewiele czuję, trochę jakbym była zrobiona z papieru, albo z drewna, emocjonalnie i fizycznie odłączona od świata. Zamrozona. 

Podobno idą Święta... Nie chcę o tym myśleć. 

poniedziałek, 10 listopada 2025

17 / 2025

Dawno nie pisałam. Czas nadrobić zaległości. Takie stricte kronikarskie zaległości mam ogromne, ale czy uzupełnianie tego jest tak bardzo istotne? Czy to ważne że byłam tam czy tam, jak spędziłam czas i gdzie pojechałam... Staram się dbać o to by mieć powód do wyjścia z domu, by mieć z kim wyjść i spędzić czas. Na szczęście grono znajomych koleżanek mam duże. To efekt uboczny mojego dawnego biegania. Dawnego, bo od kilku już lat nie biegam, ale znajomości i przyjaźnie trwają. Nie wszyscy jeszcze biegają, ale trzymamy kontakt i tym wciąż biegającym bardzo kibicujemy. Chodzę też na różnego rodzaju warsztaty, spotkania, zajęcia twórcze. To dobra forma spędzenia czasu wolnego. Teraz będę mieć go zdecydowanie więcej tylko muszę się do tego przyzwyczaić.

Matencja jakiś czas temu z dnia na dzień osłabła, zaległa w łóżku, stała się pacjentką leżącą, więc szybka akcja pt. lekarz w domu i skierowanie do szpitala. Tam stopniowo przywracali ją do dawnego stanu. Te dni, gdy była pacjentką leżącą dla nas opiekujących się nią były wyzwaniem. Do tej pory opiekunka cztery razy w tygodniu, rehabilitacja dwa razy w tygodniu i my ogarniający na co dzień wystarczaliśmy. Dla chorej już leżącej Matencji to było zdecydowanie za mało. Na szczęście udało się nam wycofać złożoną prośbę o odłożenie w czasie jej przyjęcia do instytucji opiekuńczej. Nie była to dla nas prosta decyzja, ale przeanalizowaliśmy wszystkie możliwości i uznaliśmy że to będzie dla niej najkorzystniejsza forma opieki. Obawialiśmy się jej reakcji, chęci powrotu do domu, protestu itd. Tak się wszystko pięknie poukładało, że po leczeniu w szpitalu prosto ze szpitala pojechała właśnie tam, uprzedzona przez lekarza ze jest zbyt słaba by mieszkać sama. Fajnie się zaaklimatyzowała, sama zmieniła się na plus. Pamięć i stan psychiczny nie wrócił do dawnej formy, w dalszym ciągu mamy na pokładzie chorobę A-a, a więc sytuacje różne i problemy z pamięcią, a jednocześnie nigdy nie wiemy co zapamięta i kiedy nam o tym powie, kiedy to niejako wykorzysta, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Faktem jest że obecnie Matencja jest pacjentką chodzącą z balkonikiem/chodzikiem, ma towarzystwo (jest w pokoju dwuosobowym), korzysta z różnych form terapii, rehabilitacji, chodzi na posiłki do jadalni. Sama mi powiedziała że jest zadowolona i oby tu była jak najdłużej, bo jest między ludźmi. 

Kamień z serca.


środa, 17 września 2025

16 / 2025

 ... mam ochotę wykrzyczeć całemu światu, że tamtej nocy, dwa lata temu w Grecji (kiedy kompletnie nie umiałam zasnąć, a potem w nocy spać), byłam jeszcze kobietą nieświadomą tego, co mnie czeka, szczęściarą, która nie doceniała swojego życia. Owszem, mówiłam, że jest dobrze, nawet zbyt fajnie i bardzo się obawiałam tego, że coś pierdyknie, tylko nie wiedzialam z której strony ... Cóż życie jednak potrafi zaskakiwać.

Podsumowuję te dwa ostatnie lata, a właściwie to siebie na przestrzeni tych dwóch lat, mogę śmiało powiedzieć, że podziwiam samą siebie za to, że wykaraskałam się z tej rozpaczy. Że dałam i daję sobie radę. Że nie straciłam kontaktu ze światem, żyję, istnieję. Ale generalnie to żal mi siebie samej. Już nie ma we mnie obsesyjnego lęku, obawy i strachu przed życiem solo. Skończyła się gonitwa myśli i ten chaos z tyłu głowy. Lekow nie biorę już dawno, terapię skończyłam w lipcu. Potrafię powiedzieć że mój mąż umarł, ale słowo wdowa wciąż jest dla mnie okropne

 

niedziela, 14 września 2025

15 / 2025

Deszczowy smutny dzień. 

Muszę pojechać po południu do Matencji, bo trzeba ogarnąć leki. Rodzeństwo urlopuje w ciepłym miejscu. Tak jak przypuszczałam wymiękniemy przy podawaniu leków. Codziennie, to wiadomo, ale trzeba trzy razy - rano, południe, wieczór. Początkowo rozkładaliśmy cale pudełko z kasetami (jedna kaseta na 1 dzień, z podziałkami na pory dnia) na cały tydzień i Matencja codziennie brała sobie z pudelka kasetę na konkretny dzień i zgodnie z rozpisanym planem dnia (bo taki ma i ściśle przestrzega) brała jak trzeba. Musieliśmy wymienić jeden lek na zamiennik z innym kształtem tabletki, bo "one są na uspokojenie, a ja ich nie potrzebuje" i odkładała, chowala. Na szczęście zmiana kształtu zadzialala. Potem kiedy źle się poczuła i trzeba było wezwać pogotowie, a kaseta z danego i kolejnego(!) dnia były puste musieliśmy zmienić strategie. Pani sąsiadka od lipca codziennie rano wręcza Matencji kasetę na konkretny dzień. Niestety zdarzyło się kilka razy że nagle okazywało się że "nie ma leków na wieczór, a przecież ona ich nie brała". No więc znowu zmiana strategii, kasety u sąsiadki są bez leków wieczornych, a wieczorne "ukryte" są w mieszkaniu i codziennie wieczorem trzeba zadzwonić i naprowadzić Matencje by do nich dotarła. 

Wydaje mi się, że już uodporniłam się psychicznie, że jestem silna, świadoma, wiem jak reagować, postępować i rozmawiać. Doszkolilam się troche, to fakt, bo wydawało mi się że niby wiem, ale w praktyce okazywało się że wiem niewiele. Niepotrzebnie spalałam się na tłumaczeniach i przywracaniu Matencji na siłę do naszej rzeczywistości. Już wiem, że szkoda nerwów, że nie warto, że ważne jest by ona była spokojna, a reszta się nie liczy, bo to jej rzeczywistość i ona w nią wierzy. I tak wydaje się, że jestem przygotowana, ale z tyłu głowy niemiła jest myśl, świadomość, że jej tam w tym ciele już nie ma, albo jest coraz mniej, że nie wiadomo czy wcześniejsze jej postępowanie które tak mnie, nas, bolało to już była choroba i wielokrotnie usiłuję dociec kiedy się zaczęła... 

Szczerze to chyba znalazłam sobie temat zastępczy do pisania, bo tak naprawdę to w głowie mam co innego... W środę miną dwa lata jak już nie ma przy mnie SzM...

poniedziałek, 8 września 2025

14 / 2025

Od stu lat obiecuje sobie przysiąść i sprawdzić dlaczego mam problem z komentowaniem. Nawet u siebie samej nie mogę zostawić komentarza. Odwlekam to w nieskończoność. 
A tymczasem należałoby nadrobić zaległości notatkowe.
Mała
Kilka dni temu pojechałam do Małej na pogaduchy. Miało być lekko, miło i przyjemnie. Zmroziło mnie gdy usłyszałam, że ona często czuje się tak jakbyśmy wciąż jeszcze siedziały na lotnisku i czekały na samolot do Polski, wracając do domu po śmierci SzM. Tęskni bardzo. Słuchałam, tuliłam, bo co więcej mogę. Kompletnie nie wiem jak jej pomóc. Rośnie we mnie poczucie winy, bo ja się wtedy tak bardzo rozsypałam, że gdyby nie ona to pewnie do dziś wracałabym do tej Polski. A to ona wzięła na swoje barki cały ciężar sytuacji, organizacji, troski, to ona dbała o mnie, a nie ja o nią. Zatopilam się w swojej stracie męża i rozpaczy, a przecież ona straciła ojca. Źle mi z tym.
Młody 
Byłam u Młodych, na zaproszenie, ale źle się u nich czuję. Nie nachodzę ich, nie narzucam się, nieproszona nie pójdę, i tak po prawdzie to byłam u nich na tym mieszkaniu drugi raz (bo pilnowanie zwierzyńca podczas ich urlopu się nie liczy), a mieszkają tam chyba od marca. Miałam wrażenie, że to była wizyta wymuszona. Młody bardzo się starał, chciał nadrobić za dwoje, bo JNP była obecna, ale jak zwykle z bolącą/znudzoną/cierpiącą miną. Staram się patrzeć na nich obiektywnie, a potem wielu rzeczy, które mnie bolą nie zauważać. Nie chcę być jak ta teściowa z kawału, która na pytanie o małżeństwa swoich dzieci mówi, że jej córka świetnie trafiła, bo mąż jej bardzo pomaga i w wielu rzeczach wyręcza, a niestety syn trafił kiepsko, bo ma żonę bardzo leniwą i wszystko musi robić za nią. Utwierdzam się w przekonaniu, że to ich związek i jeśli jemu z tym dobrze to jego sprawa.
Ja
Trudno jest mi się zmobilizować do wielu rzeczy. Narzucam sobie sama zadania do wykonania, ale nie jest to proste i oczywiście robię tylko to, co niezbędne.
Codziennie rano gdy siedzę na balkonie z kubkiem kawy i papierosem sama siebie motywuję i uzbrajam się w pogodny nastrój i wewnętrzną siłę by przeżyć w miarę dobrze kolejny dzień. Mam wrażenie, że wyczerpały mi się bateryjki, nie mam siły i energii, ale życie toczy się dalej i trzeba brać co niesie a nie babrać się w niechceniu. Więc biorę, przygarniam, uczestniczę, planuję, zgłaszam się, umawiam, organizuję, działam, ale gdy przychodzę do domu to mój wewnętrzny akumulator siada. A ktoś, kto patrzy z zewnątrz nie przypuszcza nawet jak bardzo pusta jestem w środku.



środa, 27 sierpnia 2025

13 / 2025

Kanada zaczęła się moim ogromnym stresem, który siedział mi w głowie dwa dni, naprawdę bardzo mocno przeżyłam ten początek. Najpierw tuż przed wylotem zablokowałam sobie (tak na amen) walizkę, potem już na lotnisku nie umiałam odnaleźć swojej kanadyjskiej wizy, a wisienką na torcie był jak się okazało nasz przylot dzień wcześniej (bo kto by tam sprawdzał czy data zgadza się z podanym dniem tygodnia?). Kosztowało mnie to naprawdę mnóstwo stresu, nerwów i okropnych myśli. Nie docierały do mnie żadne rzeczowe uspokajające argumenty. Byłam jak w amoku. Poziom stresu było porównywalny do tego pracowego w czasie covidu, wtedy nawet gdy spałam to z tyłu głowy miałam ten stres. Teraz też tak bylo. Dopiero prawdziwa życiowa tragedia, która przydarzyła się znajomym, uświadomiła mi że tak naprawdę to przecież była bzdeta. Ważne że całe, zdrowe i już jesteśmy na miejscu. 

Poza tym początkowo bardzo trudno było mi czerpać radość z tego wyjazdu, bo z tyłu głowy siedziała świadomość, że gdyby SzM żył to mnie by tam nie było. Musiałam sobie sporo rzeczy poukładać w głowie. Wiem przecież, że niczego nie zmienię, nie mam wpływu na to, co się stało, bo się nie odstanie; życie toczy się dalej i nie wiemy co przyniesie więc trzeba cieszyć się chwilą tu i teraz. Ułożyłam już.

Bardzo dobrą decyzją była nasza wycieczka do NY. Urodziny w NY nie były ani huczne, ani imprezowe, ale były w NY 😄😎😉, a prezentem który sobie zrobiłam była eskapada do Su_m_mit O_ne Van_der_bilt, to przecudna platforma widokowa z atrakcjami w środku. Rodzinne party z tortem i toastem było w Kanadzie po powrocie z NY. Śmiem twierdzić że NY wywarł na mnie większe wrażenie niż Toronto. W każdym razie podobało mi się bardzo, wspominam bardzo często. I lubię teraz oglądać filmy z NY w tle 😉

W Toronto zaliczyłyśmy oczywiście CN Tower, Aquarium, muzeum i inne atrakcje, których nazw nie pamiętam, rejs statkiem z widokiem na miasto, no i oczywiście Niagara Falls z każdej możliwej kanadyjskiej strony. Plus mój samotny wypad rowerem po okolicy, zakupy, spacery i inne. W NY całe mnóstwo słynnych rzeczy od Central Parku zaczynając, przez Tram na RI, Ferry na SI, Fifth Av., Byka na Wallstreet, Dumbo, Most Brookliński i wiele innych. Zatrzymane w pamięci mam ulotne chwile, momenty, dźwięki i smaki. Słynna piosenka z filmu Seks w Wielkim Mieście usłyszana w piękny słoneczny dzień w okolicy Rockefeller Center robi wrażenie, serio. Poczułam się jak w filmie. Nierealnie. Może pokusze się kiedyś o dokładniejszą relację z całego wyjazdu. Zdjęcia czekają wciąż, bo w planach mam foto książkę. 

Dwa tygodnie wracałam do normy po powrocie. Bardzo było mi trudno się zaadaptować, wrócić do naszego czasu, do mojego życia. Ale całość oceniam bardzo pozytywnie, bo mam wrażenie że ten wyjazd tak generalnie mnie trochę otworzył, wydobył z czarnej dziury i postawił do pionu. 

Dojrzałam do zakończenia terapii. Chyba przywykłam już do życia w pojedynkę. Czasem jeszcze łapię się na tym, że "o już późno, ale przecież nie muszę dawać znać że wrócę później", albo że jeszcze gdzieś-tam chce podjechać. Jeszcze z lękiem i obawa myślę o tym, że jakby tak coś mi się kiedyś stało, to nie wiem kiedy się ktoś zorientuje że coś jest na rzeczy. Przestałam rozpaczliwie organizować sobie czas. Część rzeczy już się po prostu dzieje wedle tych moich nowych reguł, terminów, ale już nie zabiegam o nie z myślą, lękiem by nie wypaść z obiegu, tylko z potrzeby kontaktu z człowiekiem. 

Oficjalnie zakończyłam właśnie terapię, bo po powrocie uznałam że jestem już na tym etapie że daję radę, ogarniam rzeczywistość, a pani terapeutka się ze mną zgodziła. 

Wkrótce miną dwa lata od śmierci SzM... 


czwartek, 19 czerwca 2025

12/2025

Znacie to uczucie gdy człowiek nie wierzy że to się dzieje? Ale w sensie pozytywnym, bo negatywne znam aż za dobrze, niestety.
Bo na przykład takie Niagara Falls, CN Tower w Kanadzie znane mi tylko z obrazków... Byłam, widziałam, dotknęłam. 
Tymczasem pozdrawiam Was serdecznie z krótkiego tripu do NY, gdzie przyjdzie mi spędzić moje urodziny 😎😉😃 Sama nie wierzę że po prostu mogę takie zdanie napisać :)

czwartek, 5 czerwca 2025

11 / 2025

Maj był i znikł, a mnie tu prawie nie było. Nie było chęci pisania, działania, zwierzania się. W zasadzie dalej mi się nie chce, ale jakaś powinność mi się włączyła. 

Ja... Co to ja w tym maju robiłam...? Najpierw sobie to powyliczam, przypomnę i potem podpisuje co mi tam do głowy przyjdzie. I tak:

W MieścieWojewódzkim zaliczyłam stand-up, bylam razem z Małą która wpadła jako rezerwa, bo koleżanka, z którą miałam iść zaniemogła  Małej się podobało, mnie też. 

W tym samym MieścieWojewódzkim byłam na przedstawieniu teatralnym w fajnej obsadzie. To wspólne grupowe wyjście na usportowiony spektakl było upominkiem urodzinowym dla naszego kolegi. I tu pikło mi w duszy i zabolało gdy po spektaklu przy wyjściu mnie zapytał "wszystko masz? Kurtkę, torebkę?". Bo to była troska, której już nie doświadczam... Piszę to i łzy płyną same.

Chodzę na różne kobiece warsztaty. Skończyłam jedną edycję, zapisałam się na drugą. Zabijam czas. Organizuję sobie różne rzeczy, cokolwiek, by nie siedzieć samej w domu. Podchodzę do tego zadaniowo, celowo. Bo jeśli tego nie zrobię to znikam w czarnej dziurze i niemocy. 

Byłam członkiem komisji wyborczej więc dwie tury siedzenia za mną. Przerażona byłam w pierwszej turze sześcioma procentami pana B. W drugiej przyznam, że to nie mój faworyt wygrał, ale to były wybory nie "za", tylko "przeciw". Mam przeczucie że ten wygrany zerwie się z łańcucha i jeszcze wszystkim pokaże na co go stać i jednym i drugim i trzecim.

W końcu finiszuję sprawę uporządkowania podłoża wokół grobu SzM. Mam obiecane że do połowy czerwca będzie zrobione, a czas pokaże czy będzie.

Zaliczyłam fajne pogaduchy ze starą kumpelką. Widujemy się rzadko, ostatni raz jeszcze w starym roku, zwykle co parę miesięcy, ale nagadać się nie możemy za każdym razem. Bardzo ją lubię. Dawniej spotykaliśmy się okresowo ciut częściej w czwórkę na rozgrywkach karcianych w kanastę.

Byłam na babskim spotkaniu w tym samym gronie co zwykle. Teraz jest mały problem, bo dwie siostry pożarły się nam na amen. Konkretnie to problem mają one, bo my lubimy je obie, ale wychodzi na to że jak przychodzi jedna to nie przychodzi druga, czas pokaże jak długo to potrwa.

Zaliczyłam mega wypasioną imprezę z okazji "lecia" jednej takiej branżowej firmy. Vipowski stolik, pyszna kolacja, tylko ciut sztywno niejako.

I byłam na tradycyjnym babskim biegu. Najtrudniejsze są dla mnie do przejścia solo rzeczy, miejsca, wydarzenia, które robiliśmy dawniej we dwoje, a teraz ja stawiam temu czoło w pojedynkę. 

I była u mnie, w końcu udało nam się spotkać, jeszcze inna koleżanka, na szczęście krótko, bo trochę mnie męczy jej towarzystwo, dlatego widujemy się rzadko. Miła, serdeczna, szczera, wrażliwa, ale kompletnie inny kosmos żeby nie powiedzieć gorzej. Pracowalyśmy razem przez krótki czas, znajomość trwa do dziś.

Świeżo kupiona DUZA walizka (warto zajrzeć na stronę Wit.....n bo są mega promocje) już leży i czeka. Co mi się przypomni to już wrzucam by nie zapomniec. W połowie czerwca mamy wylot więc znając moje tempo to dobry czas by zacząć przygotowania. 

Dzieci...

Poświętowaliśmy sobie wspólnie Dzień Matki i Dzień Dziecka. Zaprosiłam ich do siebie z propozycją, że coś zjemy, pogadamy, pogramy w planszówkę. Młody od razu zaproponował specyficzne jedzenie które robiliśmy a właściwie to robił SzM. Nie zachwycił mnie ten fakt. Cieszę się na wizyty dzieci, ale... Mała jest ogarnięta, przyjdzie, zaangażuje się, pomoże, wyjdzie z inicjatywą. Młody ( i JuzNiePanna) wręcz odwrotnie. Złapałam się na tym że pilnowałam się bardzo by nie być złośliwą. Zagryzałam zęby i udawałam że jest ok. A nie było. Męczę się przy Młodych. Ona wiecznie zmęczona, wzdychająca, ze skwaszoną miną. On zazwyczaj wie wszystko lepiej i bardziej. Zabolało też rzucone przez Małą (chyba żartem) przy opowieściach o zabawach z dzieciństwa "jak mogliście nie widzieć że ja jestem w spektrum autyzmu". No nie widzieliśmy, bo byliśmy zaabsorbowani problemami z jej wzrokiem, szukaniem specjalistów, badaniami, tym że jeden lekarz kazał nam rodzicom szykować córkę do szkoły dla niewidomych w L. Skupiliśmy się na oczach i cieszyliśmy się z tego, że tak pięknie układa swoje różowe kucyki Pony i ich drobniutkie akcesoria w równe rządki itp. bo to znaczy, że widzi. 

Młodzi starają się o dziecko, długo, bardzo, rozważają też adopcję. Trochę mnie to dziwi i poniekąd stresuje, bo pamiętam wcześniejsze dyskusje gdy Młody rzucał, że nie bierze pod uwagę adopcji bo nie będzie wychowywał cudzego dziecka. Nie mam przekonania że oni, a zwłaszcza on są gotowi na adopcję. Zastrzelili mnie ostatnio newsem, że lecą w sierpniu na wczasy do Tunezji. Kilka dni wcześniej w rozmowie mi mówią, że nie pojadą nigdzie bo z kasą kiepsko, a potem oznajmiają radośnie że "dobrali sobie kredytu" i jednak jadą. I wtedy nie omieszkałam wrzucić swoich trzech groszy. Dzis już patrzę na to nieco inaczej. 

Mała w dalszym ciągu szuka swojej połówki. Aktualnie spotyka się z kimś. Ma fajne grono znajomych. Jest zorganizowana, ogarnięta, ma swoje doły i doliny, wzloty i upadki. Też mnie czasem drażni, ale mniej niż Młodzi. 

Matencja dziś w nocy mnie przeraziła. Zadzwoniła o 1:30 kompletnie odklejona od rzeczywistości. Mieliśmy już (bardzo niespodziewaną) możliwość przeprowadzenia jej do placówki opiekuńczej, ale przesunęliśmy to w czasie, bo była całkiem ok. A teraz przestaje być. Coraz bardziej. Przerażające jest to że wczoraj byłam z nią u psychiatry i była ok. A dziś to lepiej nie mówić. Kompletny brak orientacji w prawie wszystkim. Zadzwoniła, rozbudziła, doprowadziła mnie prawie do eksplozji z bezsilności i braku akceptacji tego co tą chorobą robi z czlowieka. Nie jest to proste słuchać tych opowieści dziwnej treści, odpowiadać, tłumaczyć, znowu odpowiadac, naprowadzać i widzieć brak efektow. I potem żeby się wyżyć zaczęłam tu klikać. I tak się naklikało. A teraz to już mi się chce spać, zatem kolorowych bo snow.

piątek, 2 maja 2025

10/2025

Pierwszy raz w życiu byłam na koncercie muzyki poważnej, tj. fortepian i orkiestra. Mistrz fortepianu był naprawdę Mistrzem. Jestem zachwycona. Piękne kameralne okoliczności, naprawdę bliziutkie extra miejsce na widowni, obserwowałam go jak zahipnotyzowana, widziałam wszystko. Było cudnie, były emocje, wzruszenie, popłynęły łzy...

Nasz kanadyjski plan wycieczkowy został jednak zweryfikowany. Bo wypożyczenie i moja samodzielna jazda autem to jednak dla mnie zbyt wielki stres, bo aż tak nam nie zależy na dodatkowych wojażach, bo dodatkowy koszt nie byłby znowu taki mały. A i tak będzie fajnie. Tworzę plan zwiedzania Toronto. Kiełkuje we mnie taka malutka chęć wyskoczenia, prawie po sąsiedzku, do NY ale co z tego wyjdzie nie wiem 

Majówka - kompletnie bez planów. Wczoraj Młodzi zabrali mnie ze sobą na krótką wycieczkę, potem ja ich do siebie i spędziliśmy bardzo fajny dzień. To był dobry dzień. 

Dziś kolega wymienił mi dętkę w kole rowerowym (bo ostatnio trzeba było je dopompowywać) i przy okazji mam też  naoliwiony łańcuch i już wiem jak się to wszystko robi. Jeden z większych moich stresów to ogarnięcie tego, czym zwykle zajmował się SzM (martwię się zawsze i wszędzie, praktycznie na zapas). 

Zmobilizowałam się o tyle o ile tzn. ogarnęłam znowu chałupę, ale nie że odkurzacz i mop, tylko przegląd rzeczy niepotrzebnych, zbędnych. A potem siłą rozpędu po wymianie dętki zrobiłam porządek w piwnicy, tj. wyrzuciłam to, czego nie byłam pewna gdy przeglądałam piwnicę po śmierci SzM. Dobrze że kosze na śmieci były puste. Jeszcze wypadałoby faktycznie przelecieć mieszkanie odkurzaczem, ale nie mam na to energii. 

Przy ostatnim spotkaniu terapeutka mi powiedziała że taki stan depresji to też etap żałoby. Robię tylko to, co niezbędne, nie potrafię się zebrać do kupy, czuję się taka rozmemłana, przeżuta, wypluta, jak balonik z którego uszło powietrze. Moja motywacja do działania która działa - jeśli umrę będzie mniej roboty z likwidacją mieszkania więc działam. Zostają tylko rzeczy, które są używane, albo wiem że mogą być użyte. Powiększam przestrzeń życiową. Tylko życia trochę brak. Przestałam zabiegać o kontakty towarzyskie. Czuję jakbym żyła w takiej bańce, a cały świat jest poza nią. I nie ma we mnie ani chęci, ani siły, ciekawości, by dotrzeć do tego świata. Nie za bardzo mnie interesują inni, nie mam ochoty na kontakty. Z drugiej strony też nikt o te kontakty jakoś nie zabiega... 

Jutro znowu święto. O ile w tygodniu roboczym funkcjonuję jako tako, bo praca, bo Matencja i czas leci. O tyle w wolne dni jeśli się nie zorganizuję, nie umówię, to dla mnie masakra. 


 

wtorek, 22 kwietnia 2025

9 / 2025

Biorę to, co życie daje, oferuje. A daje różne możliwości. No i... Nie miała Anonimka kłopotu i stresu to sobie wymyśliła zwiedzanie za Oceanem. Kanady znaczy się. Bilety i wiza ogarnięte. Miało być po prostu To-ron-to i Nia-ga-ra, ale jak mi powiedział ten do którego lecimy, żal przelecieć pół świata i zobaczyć tylko jedno miasto, kiedy tam tyle pięknych miejsc. Tyle że do pięknych miejsc trzeba znowu dolecieć i to jeszcze nic, ale potem WYPOŻYCZYĆ AUTO no i JEŹDZIĆ!!! I już teraz stres mnie zjada, a co dopiero potem...