W
czwartek rano złapała mnie tak masakryczna migrena, że przeleżałam do południa, ale jak już wstałam to w końcu udało mi się ogarnąć chałupę, i nawet balkon, i ekspres do kawy który od dawna wołał o odkamienianie i filtr wody. Roboty sprzątacza było na góra dwie godziny, ale je byłam/jestem tak rozmemłana że finiszowalam w końcu dopiero przed 18.00 i w pośpiechu już jechałam na umówione wieczorne odwiedziny u rodzeństwa. Specjalnie sama sobie ustalam cele towarzyskie żeby się zmuszać do wyjścia, działania, do kontaktu z ludźmi. Odwiedziny były w miłej atmosferze. Tu też były zaległe prezenty urodzinowe. Nie miałam odwagi zahaczyć o temat świąt BN. Jeszcze jest trochę czasu.
Generalnie trzymam emocje na wodzy, nie jestem osobą płaczliwą, emocjonalną, wręcz wydaje mi się że potrafię/potrafiłam kontrolować swoje emocje. A w ten czwartkowy wieczór bardzo się musiałam pilnować, zdziwiłam się sobą, bo zdarzyło mi się że głos mi się łamał, w gardle ściskało, łzy już były na granicy rzęs... ale zmieniłam temat i opanowałam sytuację. I to przy takiej wydawać by się mogło błahej rozmowie, nawet dobrze nie pamiętam czego dotyczyła.
W piątek było znowu domowe rozmemłanie, ale w posprzatanej przestrzeni :) Nie zmobilizowałam się do wyjścia jakiegokolwiek. Uskuteczniałam sobie robótkę na drutach przy oglądaniu serialu, a w końcu późnym popołudniem ściągnęłam do siebie na herbatkę zaprzyjaźnioną sąsiadkę. Po jej wyjściu tak mi się dobrze oglądało z drutami w garści, że poszłam spać ok. 4 nad ranem.
Sobota bez zmian, czyli marazm, leń i rozmemłanie. W planach miałam wykonanie telefonów do dzieci, bo od tygodnia Młodzi chorzy oboje covidowo, a z Małą od powrotu z wakacji nie rozmawialam. Potem miał być cmentarz i drobne zakupy.
O ile telefon do Młodego wykonałam, to na Małą brakło mi już sil. Bo... i tu dygresja😡
Od dawna nie poruszam tematu mieszkania Młodych; głównie w trosce o swój spokoj i nerwy. W czwartek jednak trochę mnie "nakręcił" szwagier no i w piątek nie wytrzymałam przy tym telefonie. Od początku ich wspólnego zamieszkania (2019r.) nakłanialiśmy ich z SzM do złożenia wniosków o mieszkanie z miasta, do remontu itp. Echo, null, nic, zero działania bo przecież "po ślubie kupią sobie i będą mieszkać tam, gdzie oni będą chcieli a nie w kiepskiej lokalizacji tam gdzie daje miasto". Ok. Potem jednak była pandemia, no i po ślubie nie kupili, ceny poszły w górę i jak do tej pory nic się nie zmieniło, nie spadną. Po śmierci SzM obiecałam im trochę kasy na tzw. wkład własny, mając nadzieję, że to ich zmobilizuje. Nie zadziałało. Więc dziś poruszyłam ten temat, bo jednak bardzo mnie to stresuje. Gdyby nas posłuchali to od pięciu lat byliby już w kolejce... Nie wspomnę o tym, że wiele lat temu osobiście dopilnowałam by pełnoletni oboje i Młody i Mała złożyli takie wnioski, a potem już tylko trzeba bylo je co roku samodzielnie potwierdzać. O ile o Małą martwię się mniej, bo jest po prostu obrotna, zaradna i sama widzę że coś w tym kierunku działa, rozglądała za kupnem, kredytem, zgłosiła swojemu najemcy chęć kupna, chyba nawet złożyła wniosek w swoim miescie; to Młodzi mnie niepokoją. Oni oboje są warci siebie, są tak niepociumani że głowa mała. To moje dzieci (znaczy syn) i przykro mi to pisać, ale taka prawda. Wiecznie zmęczeni, pokrzywdzeni przez los i chorzy, albo źle się czujący. Zawsze, no prawie zawsze, tylko takie newsy słyszę. Ręce mi opadają. Aż się boję pytać co u nich słychać. Koniec dygresji 😀
Jak skończyłam rozmowę z Młodym to już mi się odechciało dzwonienia do Małej. Bo jej filozofie też mnie czasem dobijają, żeby nie było że taki kryształ z niej ;) I tu koniec dygresji 😉😀
No i znowu to moje rozmemłanie... Zanim zebrałam się do wyjścia to była 18.00 Zajrzałam na cmentarz, a tam niespodzianka, nagrobek SzM prawie gotowy, brakuje tylko płyty z napisami.
I tu znowu dygresja;)
Stanęłam przy tym grobie i zdałam sobie sprawę z tego że kolejny etap mojego życia się kończy, coś się zamyka, czas mija, ponad rok od śmierci SzM, a ja mam wrażenie, że znowu zaczynam przeżywać tę żałobę od początku. Bo może nie było czasu wcześniej by tak naprawdę się zatrzymać, pochylić. Bo może i czas był, ale głowa zbyt zajęta, za dużo się działo. Zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego jak będzie wyglądało moje życie gdy będę na emeryturze, gdy braknie Matencji, moje samotne życie. Powinnam była chyba napisać moje życie solo, albo singla, czy też w pojedynkę, bo to wybrzmiewa jakoś pozytywniej. Koniec dygresji 😭
A potem po cmentarzu, szybkich zakupach dałam się skusić, ponieść i tak to zaliczylam wieczór w rozśpiewanej knajpce. Raczej nie planowałam się tam wybierać, mimo że wiedziałam wcześniej. Było fajnie, niby miło, ale nie czułam się komfortowo. Jakby to tak ubrać ładnie w słowa... ? Najpierw zainteresowała się/zachwyciła(?) mną(!) nieznajoma dużo młodsza kobieta, dziewczyna; no i ja nie czułam się z tym dobrze, zwłaszcza że ona była w towarzystwie swojej partnerki. A potem flirciarskie "podchody" czynił jakiś facet. Też młodszy ode mnie na bank, też nieznajomy. I to też nie było fajne. Może dlatego że on był oględnie mówiąc kompletnie nie z mojej bajki. A może dlatego, że ja po prostu nie jestem zainteresowana tego typu znajomościami. I tak niby moje ego mogło mi się podkręcić, bo wiadomo że próżność kobieca... ale to poczucie dyskomfortu zdecydowanie przeważa szalę. Więc nie podobało mi się to wyjście.
Na niedzielę mam plan pt. zaległe telefony, w tym do Małej, i w końcu odwiedziny pourlopowe u Matencji. Obawiam się że jak Matencja już załapie, że wróciłam z urlopu to zacznie mnie bombardować telefonami. I skończy się błogi spokój. Albo też istnieje taka możliwość, że mnie nie rozpozna. Albo rozpozna, ale jej dwutygodniowy nawyk dzwonienia do syna zostanie... :)
I tak to minął mi drugi tydzień urlopu...