Stali bywalcy :)

piątek, 17 maja 2024

13 / 2024

Dawno mnie nie było. Nie wiem za bardzo o czym by tu... 
W zasadzie to powinnam się właśnie pakować. Walizka stoi i czeka, a ja tak po trochę coś tam wrzucam i ociagam się jak mogę. Totalnie nie mam weny do pakowania. Jeszcze farba na włosy, henna na brwi, pełna kosmetyka, paznokcie itd. No ale pakowanie to podstawa jednak, a ja odwlekam i ociagam się ile moge. Jutro wieczorem okaże się jak zwykle, że brakuje mi czasu na wszystko co powinnam, co chciałam zrobić. Pakuje się, bo wybywam w świat z dwiema koleżankami, lecimy w ciepłe miejsce, gdzie mamy zamiar aktywnie uprawiać nicnierobienie. Leżeć i pachnieć, zajadać dobre rzeczy i relaksować się na maxa. 
Tak szczerze to bardzo się boję tego wyjazdu, taki mam okropny wewnętrzny lęk, przed samym wyjazdem, przed lotniskiem..., nie przed lotem tylko samym lotniskiem, bo cały czas jest we mnie ten ból, żal i rozpacz, które przeżywałam we wrześniu w Atenach. I czuję taki irracjonalny lęk że to wróci, że coś się stanie... W zasadzie pomyślałam nawet, że nic gorszego już się chyba stać nie może, ale zaraz zgasilam samą siebie myślą okropną, że mam przecież dzieci... Bo rodzice to wiadomo, że z uwagi na ich wiek można się spodziewać różnych rzeczy, bo każdy ich przeżyty dzień jest dniem darowanym. 
Chodzę na terapię. Sama nie wiem czy przynosi efekty. Trochę tak. Miałam takie wewnętrzne przekonanie, zwłaszcza po tym co opisałam w poprzedniej notce, że to ja inicjuję swoje życie towarzyskie, że nikt do mnie nie wyciąga ręki, nie jest zainteresowany. A okazało się, że tak jednak nie jest tylko musiałam przyjrzeć się temu bliżej. Dużo się u mnie dzieje, staram się wychodzić z domu, trochę jakby uciekam. Ale generalnie dbam o to, by nie siedzieć w czterech ścianach zbyt wiele. Joga, kino, koncerty, teatr, spotkania towarzyskie bliższe i ciut dalsze. Nawet karaoke było, niespodziewane. I dwa wypady w góry. Tak, sporo się dzieje. Młody mówi, że ma wrażenie, że ja ciągle jestem gdzieś. Takie ma szczęście że gdy do mnie dzwoni to tak trafia że jestem poza domem.
Leki biorę. I nie wiem czy to leki czy po prostu sama ja wytworzylam sobie taki pancerz, skorupę, że mam wrażenie, że pusta jestem w środku, że tam nic nie ma w środku, żadnych uczuć, emocji. Jestem jak zamrożona. Chętnie bym sobie nawet popłakała, wyrzuciła z siebie to i owo, co tak głęboko siedzi i nie potrafię. Przedtem nie potrafiłam powiedzieć na głos, że SzM umarł, a teraz mam wrażenie, że zobojetnialam. Chyba wypłakałam cały zapas łez. Przedtem było dla mnie ważne by przetrwać, nie rozsypać się, dać sobie radę, przeżyć. Teraz jestem w punkcie pt. przetrwałam i co dalej? Mija dziś 8 miesięcy. Żal mam do siebie, bo nie pamiętam o dacie, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że to akurat dziś. Taka nieuważna jestem, jakby ta data nie miała dla mnie znaczenia. 
Moja kocia towarzyszka ma się dobrze, zostaje pod opieką Młodego. Dobrze, że ją mam. Zawsze to żywa istota do towarzystwa.

Spokojnej nocy...


6 komentarzy:

  1. Skoro sama oceniasz pozytywnie zmiany, to widocznie działa wszystko po trochu.
    Wyjazd to dobry pomysł, czasami trzeba oderwać się od wszystkiego...
    jotka

    OdpowiedzUsuń
  2. Udanego wyjazdu!
    Ciagle Cie nie ma? Może trochę uciekasz z domu? Czas leci, co dalej zależy już tylko od Ciebie, możesz wszystko co tylko chcesz.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimko bardzo dobrze ci idzie, przeżyć to już było bardzo dużo, jeszcze przyjdzie czas ma rozkminy, może potrzeba czasowego dystansu. uściski. chociaż nie bloguję ostatnio, to do ciebie i do Doroty zawsze zapuszczam żurawia z doskoku :)*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mnie to cieszy, blogowa siostro. Poklikaj trochę co tam u Ciebie :)

      Usuń