Kanada zaczęła się moim ogromnym stresem, który siedział mi w głowie dwa dni, naprawdę bardzo mocno przeżyłam ten początek. Najpierw tuż przed wylotem zablokowałam sobie (tak na amen) walizkę, potem już na lotnisku nie umiałam odnaleźć swojej kanadyjskiej wizy, a wisienką na torcie był jak się okazało nasz przylot dzień wcześniej (bo kto by tam sprawdzał czy data zgadza się z podanym dniem tygodnia?). Kosztowało mnie to naprawdę mnóstwo stresu, nerwów i okropnych myśli. Nie docierały do mnie żadne rzeczowe uspokajające argumenty. Byłam jak w amoku. Poziom stresu było porównywalny do tego pracowego w czasie covidu, wtedy nawet gdy spałam to z tyłu głowy miałam ten stres. Teraz też tak bylo. Dopiero prawdziwa życiowa tragedia, która przydarzyła się znajomym, uświadomiła mi że tak naprawdę to przecież była bzdeta. Ważne że całe, zdrowe i już jesteśmy na miejscu.
Poza tym początkowo bardzo trudno było mi czerpać radość z tego wyjazdu, bo z tyłu głowy siedziała świadomość, że gdyby SzM żył to mnie by tam nie było. Musiałam sobie sporo rzeczy poukładać w głowie. Wiem przecież, że niczego nie zmienię, nie mam wpływu na to, co się stało, bo się nie odstanie; życie toczy się dalej i nie wiemy co przyniesie więc trzeba cieszyć się chwilą tu i teraz. Ułożyłam już.
Bardzo dobrą decyzją była nasza wycieczka do NY. Urodziny w NY nie były ani huczne, ani imprezowe, ale były w NY 😄😎😉, a prezentem który sobie zrobiłam była eskapada do Su_m_mit O_ne Van_der_bilt, to przecudna platforma widokowa z atrakcjami w środku. Rodzinne party z tortem i toastem było w Kanadzie po powrocie z NY. Śmiem twierdzić że NY wywarł na mnie większe wrażenie niż Toronto. W każdym razie podobało mi się bardzo, wspominam bardzo często. I lubię teraz oglądać filmy z NY w tle 😉
W Toronto zaliczyłyśmy oczywiście CN Tower, Aquarium, muzeum i inne atrakcje, których nazw nie pamiętam, rejs statkiem z widokiem na miasto, no i oczywiście Niagara Falls z każdej możliwej kanadyjskiej strony. Plus mój samotny wypad rowerem po okolicy, zakupy, spacery i inne. W NY całe mnóstwo słynnych rzeczy od Central Parku zaczynając, przez Tram na RI, Ferry na SI, Fifth Av., Byka na Wallstreet, Dumbo, Most Brookliński i wiele innych. Zatrzymane w pamięci mam ulotne chwile, momenty, dźwięki i smaki. Słynna piosenka z filmu Seks w Wielkim Mieście usłyszana w piękny słoneczny dzień w okolicy Rockefeller Center robi wrażenie, serio. Poczułam się jak w filmie. Nierealnie. Może pokusze się kiedyś o dokładniejszą relację z całego wyjazdu. Zdjęcia czekają wciąż, bo w planach mam foto książkę.
Dwa tygodnie wracałam do normy po powrocie. Bardzo było mi trudno się zaadaptować, wrócić do naszego czasu, do mojego życia. Ale całość oceniam bardzo pozytywnie, bo mam wrażenie że ten wyjazd tak generalnie mnie trochę otworzył, wydobył z czarnej dziury i postawił do pionu.
Dojrzałam do zakończenia terapii. Chyba przywykłam już do życia w pojedynkę. Czasem jeszcze łapię się na tym, że "o już późno, ale przecież nie muszę dawać znać że wrócę później", albo że jeszcze gdzieś-tam chce podjechać. Jeszcze z lękiem i obawa myślę o tym, że jakby tak coś mi się kiedyś stało, to nie wiem kiedy się ktoś zorientuje że coś jest na rzeczy. Przestałam rozpaczliwie organizować sobie czas. Część rzeczy już się po prostu dzieje wedle tych moich nowych reguł, terminów, ale już nie zabiegam o nie z myślą, lękiem by nie wypaść z obiegu, tylko z potrzeby kontaktu z człowiekiem.
Oficjalnie zakończyłam właśnie terapię, bo po powrocie uznałam że jestem już na tym etapie że daję radę, ogarniam rzeczywistość, a pani terapeutka się ze mną zgodziła.
Wkrótce miną dwa lata od śmierci SzM...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz